O blogu słów kilka…

Baardzo długo dojrzewaliśmy do założenia publicznego bloga. Sami do końca nie wiemy dlaczego. Tak jakoś wyszło. Nie oznacza to jednak, że nigdy nie chcieliśmy w jakiś sposób utrwalać naszych wojaży – wręcz przeciwnie! Podczas każdego wyjazdu sporządzaliśmy na bieżąco notatki, zapisywaliśmy wydatki, a po powrocie chętnie i szczegółowo opowiadaliśmy też o nich naszym bliskim. Można powiedzieć, że idea takiego bloga/pamiętnika/przechowalni wspomnień w naszych głowach kiełkowała od najbardziej zamierzchłych początków naszych wspólnego turystycznego życia i teraz powoli materializujemy jego powstawanie.

Z tego też powodu chcieliśmy zaznaczyć, że blog zawiera zarówno wpisy bieżące, sporządzane i publikowane kilka-kilkanaście dni po powrocie z danego miejsca, jak i cykl postów retrospektywnych – opisów podróży odbytych jakiś czas temu, ale według nas na tyle interesujących, że warto do nich wrócić i szerzej opowiedzieć.

Teraz w wolnych chwilach mozolnie, choć z wielką radością, wracamy do pieczołowicie sporządzanych zapisków i setek zdjęć, odgrzebujemy wyblakłe rachunki, przeglądamy na nowo mapy z przebytymi trasami, wertujemy zakupione i schowane na pamiątkę bilety. Tak, by na nowo odbyć sentymentalną podróż w głąb naszych wspomnień i móc odtworzyć jak najdokładniej bieg wydarzeń dzień po dniu, godzina po godzinie.

Tajwan & Filipiny

21-22.02 – Wtorek-środa

Dzień zaczęliśmy od lokalnego śniadania w hotelu. Były tam niecodzienne dla nas specjały, jak choćby pikle, marynowane tofu, zupa miso, czy mielone mięso w sosie oraz bułeczki na parze. Czuć było, że produkty nie były pierwszej jakości, ale ciekawie było spróbować czegoś innego niż na codzień. Pogoda zapowiadała się na raczej deszczową tego dnia, zmodyfikowaliśmy więc nasze plany i zrezygnowaliśmy z czasochłonnego trekkingu na wulkan w Parku Narodowym Yangmingshan. Po powrocie z Wu Lai do centrum Tajpej zdecydowaliśmy, że wejdziemy na wzgórze Elephant Hill, z którego roztacza się panorama miasta z widokiem na wieżę Taipei 101, a także pobliskie wzniesienia. Maszerowaliśmy w lekkiej mżawce wąską ścieżką wśród pięknej roślinności rodem z naszych kwiaciarni. Jak się wkrótce okazało był to mocno alternatywny szlak – standardowo na Elephant Hill prowadzą proste, murowane schody 😉 Ze wzgórza słynny wieżowiec prezentował się okazale, ale z uwagi na spowite chmurami niebo i mocno zamglone powietrze widoczność była na tyle mizerna, że odpuściliśmy pozbawiony sensu wjazd na taras widokowy Taipei 101.

Nie omieszkaliśmy jednak zajrzeć do środka nie tak dawno jeszcze najwyższego budynku świata i odwiedzić mieszczący się na piętrze -1 food court. Było zaskakująco pysznie i niedrogo! Spróbowaliśmy pieczonego kurczaka w sieci hawkerów zdobywcy gwiazdki Michelin w Singapurze – Chana, a także wiele innych smakołyków: kalmary, zupy miso, smarzoną karkówkę w panko – mega wyżerka!

Potem rozpadało się na dobre, przeszliśmy część drogi pieszo, a następnie autobusem miejskim z włączającą się raz po raz komiczną melodyjką, brzmiącą jak monoficzne jingle z gierek z przełomu lat 80/90. W międzyczasie przestało padać i dotarliśmy na night market Ningxia niedaleko naszego hotelu. Pomimo autentycznego, ulicznego charakteru, byliśmy zaskoczeni poziomem higieny tego miejsca. Wszystko na bieżąco sprzątane, dezynfekowane, brak rozrzuconych śmieci dookoła – brawo! Jak na zaprezentowanych zdjęciach widać wybór był spory, my skusiliśmy się między innymi na pierożki z wieprzowiną na parze, ziemniaczane smażone kulki oraz oczywiście słynne tajwańskie stinky tofu. Już z dala od stoiska czuć było jego baardzo specyficzny aromat. Próbowane przez nas w wersji deep-fried w smaku było jednak znacznie mniej intensywne niż sugerowałby zapach.
Ciężko też określić dokładnie smak, ale mógł przywodzić na myśl nuty kiszonek i pleśniowego sera.

Następnego dnia rano przyszedł czas na pożegnanie z Tajpej! Tego dnia wyszło słońce i bardzo się ociepliło. Udaliśmy się do kawiarni typu speciality z bardzo dobrymi opiniami na wyborną kawkę, kupiliśmy ostatnie pamiątki, przeszliśmy się bulwarem nad rzeką Tamsui (gdzie naszą uwagę przykuła pewna pani o wątpliwych możliwościach wokalnych, bardzo ambitnie i donośnie oddająca się porannemu karaoke w blaszanym baraku na powietrzu (?!) O 11 rano…).

Wróciliśmy do hotelu dopakowaliśmy i rozpoczęliśmy podróż na wyspę Palawan na Filipnach. Ok. 21 byliśmy na miejscu w Puerto Princesa. Przywitało nas ciepłe, miękkie powietrze oraz gwar i hałas wszechobecnych motorynek i trycykli… Wywczasy czas zacząć! 😀

Tajwan & Filipiny

20.02, Poniedziałek

Dziś rano wyruszyliśmy z hotelu by zjeść w biegu śniadanie i możliwe szybko dostać się do wioski Wu Lai na południe od Tajpej z myślą o górskim trekkingu. Pomimo pozornie uciążliwej podróży autobusami z przesiadką, transport publiczny na Tajwanie okazał się tani, skuteczny i niezawodny, mieliśmy nawet miejsce siedzące. Jeśli nie posiada się biletowej karty magnetycznej to opłaty ze przejazd można dokonać u kierowcy bilonem. Za ponad półtoragodzinny przejazd dwoma busami zaplaciliśmy łącznie jedynie około 9zł od osoby! Po drodze zobaczyliśmy starszą część Tajpej. Potem pokonując liczne serpentyny dotarliśmy do przepięknie położonej w kanionie wioski Wu Lai oraz wkrótce też do hotelu gdzie zostawiliśmy bagaże i wyruszyliśmy na trekking. 


Już na samym początku trasy musieliśmy zmodyfikować plany, bo okazało się, że wybrany przez nas szlak na najwyższe wzniesienie w okolicy (Mt. Badaoer) jest raczej nieczęsto uczęszczany i był… kompletnie zarośnięty! Ponadto oznakowanie było delikatnie mówiąc ubogie, podobnie zresztą jak wiedza lokalsów (włącznie z punktem informacji turystycznej) na temat górskiej turystyki pieszej…

Wybraliśmy się więc szlakiem licznych wodospadów wzdluż przełomu rzeki, co okazało się strzałem w 10! Spokojny spacer z pięknymi widokami, efektowymi mostami i cudownym powietrzem. Gdzieniegdzie udało się też spotkać drzewa kwitnących wiśni!

Ciekawostki

Tajwan ma bogatą historię ludów aborygeńskich. Tak, nie pomyliliśmy się! Około 2.5% (ponad pół miliona!) Tajwańczykow stanowią plemiona autochtoniczne, zwane tajwańskimi Aborygenami –  ludy wspóldzielące przodków i dawne pochodzenie z tymi, które dotarły do Australii. Spośród różnych plemion autochtonów na Tajwanie, okolice Wu Lai zamieszkiwane są przez lud zwany Atayal. W miasteczku można kupić aborygeńskie pamiątki i spróbować ich lokalnej kuchni. Mieliśmy nawet okazję przywitać się z miejscową staruszką, być może właśnie przedstawicielką Atayalów (wygladała nieco inaczej niż Tajwańczycy których widujemy powszechnie), która przerwała dość osobliwie konsumowany w kuckach przy szosie posiłek aby nas pozdrowić 🙂


Kulinaria 

Spróbowaliśmy może nie najsmaczniejszego, ale ciekawie przyrządzanego dania lokalnych ludów – ryżu gotowanego na parze w bambusie. Zapoznaliśmy się też z lokalną przyprawą Aborygenów maqaw, zwany popularnie mountain pepper (łac.Litsea cubeba) W smaku do złudzenia przypominający trawę cytrynową! 
Z lokalnego streetfoodu prym wiodły wieprzowe kiełbaski z grilla z lekko słodką posypką – tłuste i niezbyt ciekawe, do tego spróbowaliśmy dużą ‘frytkę’ – starte ziemniaki z głębokiego tłuszczu – produkt zgodny z opisem czyli tłusty i chrupiący 🙂 


Rozczarowaniem okazał się hotel z hot springs, czyli lokalnym jacuzzi z wodą termalną. Niby na wyłączność, ale mające już swoje lata korytko z płytek, bez widoku i lekko zużyte nie zachęcało do spędzania tam czasu. Za to widok z okna był piękny!


Kolejny dzień ze złamaną barierą 25 tysięcy kroków!

Tajwan&Filipiny

19.02 niedziela
Przelot do Taipei

Po 36 godzinach dotarliśmy do hotelu. Tym razem transfery nas nie oszczędzały, wszędzie przejście przez Security, spore kolejki, ledwo był czas żeby coś przekąsić. Udało się ucinać krótkie drzemki, ale końcówka podróży dala się we znaki.
Całe szczęście mieliśmy chwilę, aby spróbować filipińskich przysmaków w trakcie oczekiwania na lot do Taipei. Przypomnieliśmy sobie jak przyjemnie płaci się rachunki w Azji ;). Cała uczta załączona na zdjęciu w lotniskowym barze kosztowała nas ok. 35 zł :D.

Potem chwila oczekiwania drzemka i ostatni lot…

Zmęczeni dotarliśmy do hotelu i mogliśmy rozkosznie w pozycji leżącej udać się do upragnionej krainy snu :).
Po 7 godzinach snu wyruszyliśmy na podbój Taipei!

Na śniadanie zatrzymaliśmy się w  kawiarni o szwedzkobrzmiącej nazwie fikafika, gdzie napiliśmy się doskonałej kawy i zjedliśmy biszkopt z matchą. Świetne miejsce, nie tylko nordyckie z nazwy, ale jakość i potraktowanie produktu była jak z iście szwedzkiej kawiarni.

Pierwsze odczucia to połączenie charakterystycznego klimatu azjatyckich miast, pełnej zieleni miejskiej dżungli oraz czystości i porządku niemal rodem z Singapuru oraz, co nieco zabawne, przywodzących na myśl skandynawię upodobania do rodzinnego piknikowania w parkach, licznych kawiarni typu scandi, czy popularnej tu jazdy na rowerze (w całym centrum nie spotkaliśmy w zasadzie miejsca bez ścieżki rowerowej, wszędzie mnóstwo stojaków na rowery oraz stacji rowerów miejskich).

Kulinarnie dzień okazał się fenomenalny i Tajwan ląduje w naszej gastro topce światowej

  1. Pierożki xiaolongbao ze słynnej restauracji Din Tai Fung nagradzanej wielolkrotnie rekomendacją Michelin.  Bardzo delikatne, cieniutkie i doskonale sprężyste ciasto oraz świetnie dobrane składniki. Próbwaliśmy nadzienie wieprzowego i krewetkowego – pychota! Zdecydowaliśmy się na opcję na wynos, ponieważ czas oczekiwania na stolik szacowany był na… niemal 2.5h!
  1. Lody wyglądające jak Buka :D. Niesamowicie lekka, przypominająca chmurkę struktura z toppingami typu żelki z ryżu i tapioki. Porcja ogromna, ale podołaliśmy :D.
  1. Wyrabiane na bieżąco słynne japońskie mochi z ciasta ryżowego. Spróbowaliśmy dwóch smaków z czerwoną fasola i herbatą oraz z sezamem i orzeszkami. Ciekawy deser, delikatnie wytrawny.
  1. I kulinarny hit dnia czyli bbq all you can eat :D. Ciężko było się dogadać i zrozumieć o co chodzi, ale gdy udało się ogarnąć byliśmy mega zadowoleni i najedzeni. Mięsko przynoszono do samodzielnego grillowania, a resztę dodatków można było dobierać :). Kimichi, warzywa, owoce morza, ryż, curry,  napoje, lody… ojjj czego tam nie było. Na całą ucztę mieliśmy 2 godziny. Równo się zmieściliśmy w czasie.

Odwiedzone punkty.

  1. Park Daan gdzie mieszkańcy cieszyli się niedzielnym popołudniem. Urocze miejsce pełne zieleni i bogatej infrastuktury dla rodzin z dziećmi niczym z australijskiego parku.
  1. Memoriał Czang Kai Szeka – wzniesiony w latach 70-tych  robił wrażenie swoim rozmachem. Przed nim duży plac z filharmonią i teatrem narodowym oraz Łukiem Wolności.
  1. Lokalna świątynia taoistyczna. Jak zwykle pełna kolorów i zapachu kadzideł.

2. Ximen – gwarna i tętniąca życiem dzielnica z kilkoma deptakami pełna restauracji, kawiarni, sklepów i lokalnych atrakcji – jak chociażby fotobudki, czy automaty z pluszakami 🙂

Po zrobieniu ponad 25 km… wróciliśmy do hotelu :).

Póki co Tajwan przerósł nasze oczekiwania!

5 dni w Katmandu

Katmandu przywitało nas przyjemnie ciepłym powietrzem, którego byliśmy bardzo spragnieni po wielu dniach wyziębienia. Temperatura w dzień wahająca się między 25 a 30 stopni Celsjusza była dla nas idealna. Zdecydowaliśmy, że z lotniska do hotelu przejdziemy się pieszo. Mieliśmy do przejścia ok. 5 km i w perspektywie zwiedzenie części miasta. Szło się cudownie, bo co z tego, że z plecakami jak po płaskim i równym terenie!

Po kilku minutach poczuliśmy już ten typowy azjatycki klimacik 😀. Dużo ludzi, skuterów, rowerowych sprzedawców, chodzących samopas zwierząt, hałasu klaksonów, kolorów! I zapach! Jedyna w swoim rodzaju mieszanka woni wszędzie rozpalanych kadzidełek, przypraw wydostających się z domowych kuchni i drobnych knajpek mieszające się z bardziej lub mniej intensywnym smrodkiem z nierzadko spotykanych stert śmieci…

Niespełna dwie godziny później dotarliśmy do hotelu, gdzie oczekując na pokój zostawiliśmy plecaki i wyruszyliśmy dalej w miasto. Głównym celem był zakup kostiumu kąpielowego, aby móc skorzystać z basenowych atrakcji w hotelu. Jak się okazało nie jest to produkt oczywisty… W końcu, po wielu próbach udało się skompletować bieliznę przypominającą kostium kąpielowy 😉. Po przyjściu do hotelu czekała nas prawdziwa rozkosz… CIEPŁY PRYSZNIC!!! Było cudownie. Potem zapoznaliśmy się z turystyczną częścią Katmandu – Thamelem. Przepełniony straganami z pamiątkami i odzieżą turystyczną Thamel oferuje też bogatą ofertę gastronomiczną. Udało nam się trochę wychillować spędzając miłe chwile w lokalnych knajpkach i kawiarniach, które były na naprawdę wysokim, zachodnim poziomie.

Lunch w resturacji Black Olives na Thamelu

Następne trzy dni minęły nam pod znakiem zwiedzania Katmandu i okolic, bazarów, świątyń i placów Durbar (królewskich). Ponieważ kultura buddyjska i hinduistyczna jest dla nas – europejczyków dość odległa, w pełni świadome zwiedzanie i zapamiętywanie wszystkich egzotycznie brzmiących nazw niezliczonych i chaotycznie rozmieszczonych kapliczek, ołtarzyków i wszelkich innych miejsc kultu religijnego, pomimo naszych szczerych chęci, było niezwykle trudne. W pierwszej kolejności odwiedziliśmy pięknie położoną na wzgórzu i oddaloną zaledwie 40 minut od hotelu Świątynię Małp (wdzięcznie brzmiąca lokalna nazwa – Swayambhu Mahachaitya). Swoją potoczną nazwę zawdzięcza licznym małpkom zamieszkującym ten teren. Do okazałej głównej stupy prowadziło 365 schodów, po pokonaniu których mogliśmy podziwiać nie tylko architekturę sakralną, ale też piękną panoramę całego miasta. Lekkim rozczarowaniem natomiast była mnogość straganów na terenie kompleksu… Popołudniu odwiedziliśmy jeszcze odgrodzony wysokim murem neoklasycystyczny park Garden of Dreams (wstęp płatny 400NPR/os), który był ciekawą odmianą wizualną od reszty Katmandu, jednak nie zachwycił nas ani swoim rozmachem ani rozmiarem – cały teren przeszliśmy w jakieś 10 minut…

Następnego dnia zwiedzaliśmy plac Durbar w Katmandu – główny plac miejski i jeden z trzech placów Durbar w Dolinie Kathmandu wpisanych na listę światowego dziedzictwa UNESCO (pozostałe dwa mieszczą się w przyległych do stolicy miastach Patan i Bhaktapur). Niestety trzęsienie ziemi mające miejsce na tych terenach w 2015 roku spowodowało spore zniszczenia, a prace rekonstrukcyjne idą bardzo powoli. W zgliszczach świątyń żyją tysiące gołębi i wiele osób bezdomnych. Dookoła rozrzucone są śmieci i roztacza się nieprzyjemny zapach. Choć architektonicznie i kulturowo niezwykle ciekawa, była to jednak dosyć przygnebiająca wizyta. Wstęp na teren placu kosztuje 1000NPR/os, niestety do niemal żadnego z budynków nie można wejść – nam nieco się poszczęściło, gdyż z uwagi na odbywające się lokalne wybory wejście na plac tego dnia było darmowe.

Na zakończenie historii ze świątyniami postanowiliśmy przejść się do pobliskiego miasta Patan (zwany też Lalitpurem), który również może się pochwalić placem Durbar z licznymi świątyniami i muzeum. To był strzał w dziesiątkę! Świątynie w Lalitpurze okazały się być dużo lepiej zachowane, ich otoczenie było bardziej uporządkowane, a prace renowacyjne bardziej zaawansowane. Egzotycznie wyglądająca architektura newarska zrobiła na nas naprawdę duże wrażenie! W cenie biletu na plac (podobnie jak w Katmandu 1000NPR/os) było również wejście do muzeum miejskiego.

Katmandu jest miastem specyficznym, niełatwym do rozkochania w sobie. Nie przywodzi na myśl naszego wyobrażenia o stolicy, brak tu reprezentacyjnych arterii czy bulwarów, a potencjał dawnej świetności architektury sakralno-królewskiej strasznie ucierpiał po trzęsieniach ziemi. Niemalże jedyne restauracje, które nie odpychały swoim wyglądem znajdowały się na Thamelu i skrojone były typowo pod turystów. W większości centrów handlowych dominowały pustostany a sklepy przypominały dworcowe boksy, ulice są głośne i zaśmiecone, a higiena na ulicznych stoiskach mięsnych zachęcają do diety wege… Jest jednak miastem bardzo bezpiecznym, miejscowi są przyjaźnie nastawieni do turystów, a charakterystyczne buddyjskie stupy (świątynie) i liczne hinduistyczne kapliczki w połączeniu ze wszechobecnymi flagami modlitewnymi tworzą niepowtarzalny klimat.

Nepal jest krajem szalenie zróżnicowanym etnicznie – choć zamieszkuje go 28 milionów ludzi wyodrębnia się aż 125 grup etnicznych, mówiących w 123 językach! Mimo odwiedzenia zaledwie himalajskiej prowincji Khumbu oraz Katmandu, często nachodziła nas refleksja jak to możliwe, że ludność zamieszkująca wysokie góry i ta mieszkająca w niższych partiach jest tak różna! Himalajscy Szerpowie żyjący w surowych warunkach w zgodzie z naturą i minimalizując konsumpcję do granic, byli bardzo skromną, ale w miarę swoich możliwości niezwykle schludną i dbającą o czystość i estetykę społecznością. Z drugiej strony głośna i gwarna atmosfera życia, wszechobecny chaos, zupełny brak koszy na śmieci i mnóstwo porozrzucanych odpadów oraz dyskusyjna dbałość o higienę mieszkańców stolicy… Dwa zupełnie różne, choć podobnie biedne i trudne do życia na co dzień światy!

Gorak Shep – Pangboche – Namche – Lukla / 54km w 3 dni.

Powrót!
Po zdobyciu Mount Everest Base Camp opadliśmy z sił, a pogoda nie zachęcała do rozszerzania naszej wędrówki. Byliśmy zmęczeni codziennym dogrzewaniem się, noszeniem plecaków i rannym wstawaniem. Zdecydowaliśmy się na jak najszybsze zejście w dół. Z mroźnego i mglistego Gorakshep wyruszyliśmy 8 maja tuż po śniadaniu. W planach mieliśmy pierwotnie dojść maksymalnie do Pheriche. Z każdym metrem wytracania wysokości dostawaliśmy jednak takiego kopa, że doszliśmy do Pangboche mając tego dnia w nogach 20 km! Wieczorem wiedzieliśmy już, że chcemy się spiąć i dotrzeć do Lukli jak najszybciej, dlatego przebookowaliśmy bilety. W Pangboche zatrzymaliśmy się w nowej lodży, w której wieczór umilała nam przeurocza i bardzo kontaktowa córeczka właścicielki. Dowiedzieliśmy się, że uczęszcza do szkoły w Namche z internatem, gdzie poza feriami mieszka cały rok bez swoich najbliższych. Jedliśmy tam też przepyszne pierożki momo!

Następnego dnia wyruszyliśmy do Namche Bazaar. Było sporo podejść (ponad 700m!), które dały nam nieco popalić. Udaliśmy się do wcześniej polecanej nam lodży Nirvana. Wyglądała schludnie i na tle innych noclegowni całkiem efektownie, trochę jak europejski 2-gwiazdkowy hotel. I tutaj czekał nas jeden z większych hitów wyjazdu! Jedząc lunch załapaliśmy się na spotkanie z ostatnim żyjącym uczestnikiem pierwszej zakończonej sukcesem wyprawy na Mount Everest w 1953 roku – Kanchha Sherpą! Człowiek-legenda, który bezpośrednio przyczynił się do historycznego wyczynu Hillary’ego i Tenzinga, siedział obok nas i odpowiadał na pytania uczestników spotkania. Dowiedzieliśmy się wielu ciekawostek! Zrobiliśmy sobie z nim pamiątkowe zdjęcie i kupiliśmy książkę, która opowiada historię życia Kanchhy i pierwszych himalajskich wypraw. Kanchha okazał się być dziadkiem Szerpy prowadzącego lodżę, w której panowała bardzo miła, rodzinna atmosfera. Wieczorem spróbowaliśmy mięsa jaka w chilli! Smakowało bardzo podobnie do wołowiny.

Rankiem dowiedzieliśmy się jak powinno przygotowywać się poprawnie tsampa porridge – mąkę jęczmienną zmieszaną z wodą, masłem i cukrem. Jest to popularna propozycja śniadaniowa w Himalajach (był to główny posiłek himalaistów podczas wyprawy w 1953). Według nas całkiem smaczna i baardzo pożywna :). Ostatni dzień przywitał nas mgłą, całe szczęście nie padało i była to idealna pogoda na nasz kolejny dwudziestokilometrowy spacer… Tego dnia też czekały nas liczne podejścia. Wszystkie widoki, które podziwialiśmy podczas wchodzenia były spowite mgłą, dlatego nie żałowaliśmy nawet przez chwilę, że przyspieszyliśmy schodzenie. Po drodze spróbowaliśmy też lokalnych energetycznych przekąsek – smażonych w głębokim tłuszczu pączko-churrosów, które udało nam się dostać jeszcze ciepłe.

Po ośmiu godzinach dotarliśmy do Lukli… Ku naszemu zaskoczeniu bardzo trudno było znaleźć przyzwoitą lodżę! Wszystkie miejsca to dość drogie, zawilgocone nory o bardzo niskim standardzie… W końcu, zaledwie 200 rupii więcej, znaleźliśmy zakwaterowanie w Hiker’s Inn – pensjonacie przypominającym standardem prosty hotel. Mieliśmy nawet swoją łazienkę! Kuchnia też nas nie zawiodła.

Następnego dnia wstaliśmy już o 4:45, aby zdążyć na samolot. Lecąc czekało nas prawdziwe pożegnanie z Himalajami. Z okna samolotu roztaczał się cudowny widok na himalajską panoramę na tle błękitnego nieba. Tu zakończyła się nasza przygoda wysokogórska, a rozpoczęła nowy rozdział, już niżej, w Katmandu- o czym więcej w kolejnych wpisach 🙂

Mroźny, a nawet nieco śnieżny poranek w Gorak Shep
Zejście do Thukli
Nasza mała koleżanka w Pangboche 🙂
Żółte rododendrony
Spowita chmurami droga z Tengboche
Kanchha Sherpa!
Yak chilly
Tsampa porridge zrób-to-sam!
Tybetańskie wypieki
Finisz 12-dniowego marszu! Docieramy do Lukli!
Poranek w Lukli
Pożegnanie z Himalajami!

Lobuche-Gorakshep-Everest Base Camp!!!

Dzień zaczął się dla nas bardzo wcześnie – pobudka o 5:00! W miarę zregenerowani po najzimniejszej dotychczas nocy, mając w perspektywie treking z balastem w postaci plecaków i cały dzień na wysokości ponad 5000 metrów mieliśmy pozytywne nastawienie. Według map trasa miała być długa, ale o dość przyjemnym spacerowym profilu i pozbawiona stromych podejść … nic bardziej mylnego!

Już po niespełna godzinie od opuszczenia mroźnego Lobuche, o jałowym, surowym i oszronionym krajobrazie skąpanym w porannej mgle, podłoże znacząco się zmieniło. Typowa ścieżka ustąpiła miejsca kamieniom i rumowiskom skalnym, a pozornie łagodnie nachylony profil okazał się mocnym uśrednieniem niekończących się przez resztę dnia krótkich zejść i podejść, na których każdy krok wymagał uwagi.

Pogoda również nie rozpieszczała, było pochmurno. Miłym akcentem było wyłonienie się zza mgły na chwilę wierzchołka Nuptse, o wysokości niemal 7900 metrów. Towarzyszył nam też cały czas widok na potężny lodowiec Khumbu. Całą drogę szliśmy bardzo wolno, wysokość oczywiście się zwiększała, co dawało się odczuć, gdy solidnie zmęczeni dotarliśmy do Gorakshep osiągnęła 5150 m n.p.m. Po zjedzeniu na szybko regeneracyjnych tostów, stwierdziliśmy, że trzeba iść za ciosem i już bez obciążenia przeszliśmy kolejne 3 km do Mount Everest Base Camp! Był to moment bardzo dla nas ważny i wzruszający. Gdy dotarliśmy do mety, zmęczenie, zimne noce, brak możliwości umycia się i wszelkie drobne dolegliwości nam towarzyszące przestały mieć znaczenie! Zrobiliśmy to!!!! Warto walczyć o marzenia, nawet jeśli są obarczone pewnym trudem 🙂

To oczywiście nie koniec, na nocleg wróciliśmy do mroźnego Gorak Shep, a przed nami jeszcze zejście do Lukli powrót do Katmandu i jego zwiedzanie. Zapraszamy do dalszego śledzenia naszej wyprawy 🙂

Poranek w Lobuche
Nuptse
Lodowiec Khumbu
Base Camp – widok z góry
Sukces!
Obozowisko pod Everestem

Dingboche do Lobuche 9 km

Dzisiaj czekała nas pozornie niezbyt wymagajaca wędrówka z Dingboche do Lobuche.

Noc była zimniejsza niż zwykle, a poranek chłodny i ponury, aura nie nastrajała zatem zbyt pozytywnie do wymarszu. Podczas każdej takiej wyprawy miewamy chwile zwątpienia, spadku energii i motywacji. Jest coraz zimniej, trudno też o efektywną regenerację. Można powiedzieć, że właśnie teraz przyszedł czas na mały kryzys.

Każdy krok wydawał się cięższy niż dotychczas, widoki nie wynagradzały trudu, bo wszystko było pokryte chmurami i mgłą. Towarzyszący nam krajobraz jest coraz bardziej surowy i pozbawiony roślinności. Z ciekawostek mijaliśmy dzisiaj czoło jęzora lodowca Chola.

O ile w pierwszej połowie delikatnie wznoszącej się trasy do malutkiej miejscowości Thukla, pomimo licznych chmur i ograniczonej widoczności, pojawiały się jeszcze przejaśnienia i słońce raz po raz nas rozgrzewało, o tyle dalej było już tylko gorzej. Po przerwie na tosty i herbatę, na najstromszą część dzisiejszego szlaku wyszliśmy w kompletnej mgle i wzmagającym się wietrze oraz opadach śniegu… Droga dłużyła się niemiłosiernie, ale ostatecznie udało się dotrzeć do Lobuche po 6 godzinach I zakwaterować w przyjemnej lodży New EBC Lodge.

Lodowiec Chola
Przeprawa przez most 🙂
“(…)w krainie Mordor, gdzie zaległy cienie.”

Dingboche do Czortenu Kukuczki 9 km

Zdecydowaliśmy się na jeszcze jeden dzień aklimatyzacyjny w Dingboche. Naszym dzisiejszym celem był miły spacer trasą o niewielkim nachyleniu do Czortenu Kukuczki (oraz innych polskich himalaistów, którzy zginęli na Lhotse) oddalonego 4,5 km od Dingboche, przy wejściu do wioski Chukhung, a położonym nieco ponad 4600 m n.p.m. Załapaliśmy się nawet na małą tęczę! Po dotarciu do czortenu, szczyt Lhotse niestety był pogrążony w chmurach. Ponieważ zerwał się silny wiatr stwierdziliśmy, że warto poczekać, bo może przegoni on chmury… I tak też się stało! Bardzo cieszymy się, że udało nam się zobaczyć miejsce upamiętniające naszych rodaków oraz patrona szkoły, do której razem uczęszczaliśmy na tle śmiercionośnej południowej ściany Lhotse.

Wracając wstąpilismy do naszej ulubionej kawiarni Himalaya Cafe gdzie w promieniach słońca piliśmy gorące napoje i zajadaliśmy się świeżo wyjętymi z pieca cynamonkami. Podsumowując, tydzień marszu dał nam się we znaki i potrzebowaliśmy luźniejszego dnia, takiego jak ten 🙂

Dingboche. Wyjście aklimatyzacyjne na szczyt Nangkartshang

Dzień zaczęliśmy od śniadania w pięknych okolicznościach przyrody. Niebo było pozbawione choćby jednego obłoczka! Celem na dziś było zdobycie pobliskiego szczytu – pięciotysięcznika Nangkartshang. Wznosząc się kolejne metry w górę, zaczęły nadciągać początkowo niewielkie obłoki, a z czasem coraz gęstsze chmury. Wspinanie się bez ciężkich plecaków, choć po stromej ścieżce, było miłą odmianą po “transportowym” poprzednim dniu. Jednak po kilkudziesięciu minutach, szczególnie gdy przekroczyliśmy granicę 4800 m n.p.m. poczuliśmy, że każdy krok “waży” więcej, a wysokość daje nam w kość. Udało się osiągnąć szczyt i zaliczyć rekordową dla nas wysokość 5060 m n.p.m! Z każdą minutą podejścia chmury pojawiały się coraz obficiej, ale na Nangkartshang zdążyliśmy na ostatnie chwile możliwości podziwiania przepięknej panoramy 360! Dziś udało się dojrzeć nawet trzeci już ośmiotysięcznik – Makalu! Po zejściu relaksowaliśmy się w miłej kawiarni Himalaya Cafe, gdzie codziennie o 14 wyświetlane są filmy o tematyce górskiej. Dziś załapaliśmy się na seans filmu Sherpa, opowiadającym o tragedii na Evereście z 2014 roku, w której na lodowcu Khumbu zginęło 16 Szerpów.

Tybetański chlebek (przypominający polski racuch)
Tobuche 6500 m. n.p.m
Po lewej cel naszej dzisiejszej wyprawy
Ama Dablam
W tle Makalu
Szczyt!

Tengboche do Dingboche – 11 km

Po przebudzeniu kolejny raz nie wierzyliśmy własnym oczom – tym razem nasza trójca: Everest, Lhotse i Ama Dablam dumnie górowały na błękitnym niebie. Ich potężne, ośnieżone szczyty był widoczne doskonale, a jak się później okazało ten oszałamiający widok towarzyszył nam przez większość trasy! Rano odwiedziliśmy też lokalną buddyjską świątynię, gdzie odbywały się poranne modły, brzmiące dla nas bardzo egzotycznie. Po zjedzeniu śniadania w naszej lodży Himalayan Hotel wyruszyliśmy w drogę do Dingboche. Trasa nie miała wymagającego profilu, jedynym wyzwaniem była zwiększająca się wysokość i coraz mocniej odczuwalne naście kg na plecach. Tutaj warto dodać, że większość turystów wynajmuje tragarzy do niesienia swoich bagaży… niosąc pełny ekwipunek na własnych barkach stanowimy tu mniejszość. Po drodze minęliśmy wioskę Pangboche, gdzie wypiliśmy herbatę i chwilę odpoczęliśmy. Wchodząc na ponad 4000 m n.p.m. zaczęły nas odrobinę boleć głowy. Po dotarciu na miejsce po niespełna pięciu godzinach i rekonesansie miejsc noclegowych wybralismy przytulną lodżę Himalaya Culture Home, zjedliśmy zupy oraz nepalskie pierożki momo i poczuliśmy się idealnie :). Jutro w planach wypad aklimatyzacyjny na szczyt Nangkartshang!

Poranek w Tengboche