Szwajcaria w 6 dni

Pomysł wycieczki do Szwajcarii od dawna kiełkował nam w głowie, jednak nigdy nie mieliśmy sprecyzowanych planów co i gdzie chcemy zobaczyć. Kiedy nadarzyła się okazja na taki wyjazd, cała organizacja odbyła się bardzo szybko i spontanicznie. Mając bilety lotnicze do Zurychu oraz 5 dni do wykorzystania zdecydowaliśmy, że aby zwiedzić Szwajcarię w pigułce, chcemy w pierwszej kolejności odwiedzić te najbardziej znane i popularne miejsca – przespacerować się wzdłuż Limmatu nad jezioro Zuryskie, podziwiać ośnieżony szczyt Jungfrau i północną ścianę Eigeru, wspiąć się na Pilatus górujący nad Lucerną oraz poznać włoskie oblicze kantonu Ticino. Prognozy pogody w ciągu kilku dni nieustannie się zmieniały, dlatego też zrezygnowaliśmy z planowania z góry noclegów, a kolejność odwiedzanych miejsc wybieraliśmy z dnia na dzień. Taki “plan bez planu” zdecydowanie ułatwiła nam decyzja o zabraniu namiotu i śpiworów.  

Dzień 1: Zurych 

Naszą wspólną szwajcarską przygodę rozpoczęliśmy od spędzenia uroczego popołudnia w centrum Zurychu. Po dojechaniu na stację główną Zürich HB, naszym oczom ukazały się malownicze budynki położone wzdłuż rzeki Limmat. To co rzucało na kolana to kolor, czystość wody i widoczne w oddali wzgórza skąpane w promieniach słońca. Wiemy, że pogoda w tym roku nie rozpieszczała mieszkańców Szwajcarii, a my wstrzeliliśmy się idealnie w okno pogodowe! 

Przechadzając się niespiesznie wzdłuż ulicy Limmatquai dotarliśmy nad Zürichsee, gdzie woda wydawała się jeszcze piękniejsza, a góry jeszcze bliższe. Usiedliśmy jak wszyscy na murku i rozkoszowaliśmy się widokiem popijając lokalne piwko i pałaszując ser (picie alkoholu w miejscach publicznych jest w Szwajcarii dozwolone, co biorąc pod uwagę ceny w pubach stanowi idealne rozwiązanie 😉). 

Zürichsee

Tego dnia musieliśmy dostać się do Lucerny (a dokładniej do Ebikon pod Lucerną), gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg na AirBnB. Dotarliśmy tam ok. 21, przygotowaliśmy sobie szybki posiłek (zupki instant z Polski 😉 #cenywSzwajcarii) umyliśmy się i poszliśmy spać. Zakwaterowanie z czystym sumieniem możemy polecić – był to pokój z własną łazienką i dostępem do kuchni w lokalnym domku. Właściciele zapewnili nam nawet kawę i chleb 😊, a to wszystko w bardzo rozsądnej jak na szwajcarskie standardy cenie ok. 250 zł. 

Dzień 2: Lucerna/Pilatus  

Dzień rozpoczął się dla nas bardzo wcześnie. Pobudka o 5 rano, szybka kawa, pożywna owsianka instant, ostatnie sprawdzenie plecaków… i WYMARSZ! 

Jeszcze nie do końca świadomi co nas czeka tego dnia, pełni werwy i energii, w promieniach wschodzącego słońca udaliśmy się na najbliższy przystanek autobusowy, aby dotrzeć do punktu rozpoczęcia wędrówki – Kriens. Przy przystanku kusiły zapachy z lokalnej piekarni – szybka analiza naszego stanu prowiantu na ten dzień i podjęcie decyzji o zakupie kilku bułeczek (jak się okazało później był to zakup strategiczny). Niespełna pół godzinki autobusem, parę minut marszu i przy dolnej stacji kolejki gondolowej ujrzeliśmy pierwsze drogowskazy na rozpoczynającym się szlaku wskazujące, że czeka nas jakieś 6 godzin marszu na szczyt Pilatus. Widoczny z niemal całej Lucerny masyw dumnie górował nad resztą roztaczającego się krajobrazu robiąc na nas ogromne wrażenie. Zaczęliśmy się zastanawiać: “jak my tam wejdziemy?!”. Rozpoczęliśmy wędrówkę, a każde 100 m w górę dawało nam wiele radości – krajobrazy były coraz piękniejsze! Pomimo wczesnej pory poranne słońce zaczęło mocno przygrzewać. Pierwszy przystanek zrobiliśmy sobie w Krienserreg, aby dać odpocząć plecom (maszerowaliśmy z całym dobytkiem, łącznie z namiotem, karimatami, śpiworami itp..). Ruszyliśmy dalej, robiło się coraz cieplej, a my z coraz większym zafascynowaniem nie mogliśmy oderwać oczu od ukazującej się naszym oczom liniii szczytowej. Po kolejnej godzinie dotarliśmy do Fräkmüntegg, gdzie słońce dawało się we znaki i zrobiliśmy przerwę na kabanosy i bułeczki. Po posiłku zaczęliśmy kierować się na trudniejszą cześć szlaku, Pilatus był coraz bliższy. 

Kriens
Krienserreg
Fräkmüntegg

Kontynuując wędrówkę przez Alpgwschwänd, po minięciu uroczo położonego pensjonatu z restauracją zaczęło robić się coraz stromiej, ale też coraz piękniej. Bajkowa panorama, góry wychodzące prosto z Luzernsee o lazurowo/szafirowym kolorze – prawdziwa uczta dla zmysłów. Po godzinnym trawersowaniu na stożku piargowym dotarliśmy do kapliczki Klimsenkapelle położonej tuż u podnóża Pilatusa. To chyba najpiękniejszy widokowo fragment całego szlaku! 

Panorama z Klimsenkapelle

Po półgodzinnym odpoczynku zostało nam szczytowe podejście. Zdeterminowani rozpoczęliśmy ostatnie kilkadziesiąt minut wędrówki. Na szczycie, przy którym zlokalizowane są także dwa hotele, restauracje i górna stacja kolei zębatej Pilatusbahn (o najstromszym nachyleniu na świecie!) naszym oczom ukazała się przepiękna panorama na południowe stoki. Ze względu na masowy charakter szczytu było sporo ludzi, którzy głównie dostają się na szczyt kolejką. W nagrodę za wejście na szczyt, i to wyprzedzając nieco sugerowane na drogowskazach tempo, obiecaliśmy sobie zimne piwo. Pomijając cenę i przeciętne walory smakowe, piwko smakowało wybornie w takiej scenerii i po takim wysiłku. Zasiedliśmy na leżaczkach z kuflami w dłoniach i rozkoszowaliśmy się widokiem przez dobre pół godziny.  

Klimsenkapelle
Górna stacja Pilatus Kulm
Pilatus!

Szacując ile czasu zostało nam do zachodu słońca stwierdziliśmy, że aby mieć pewien zapas trzeba żwawym krokiem ruszać w drogę powrotną. Jak się później okazało zostawienie sobie pewnego zapasu czasu nas uratowało przed górską wędrówką w zupełnych czeluściach… Zaczęliśmy zejście. Widoki nadal zapierały dech w piersiach. Pojawiły się jednak pierwsze trudności – drobne osuwające się kamienie na stożku piargowym okazały się być dość uciążliwą przeszkodą. Każdy krok musieliśmy stawiać z wielką ostrożnością. Schodząc kolejne minuty okazywało się, że tym razem nasze tempo jest mocno odstające od tego, które wskazywały drogowskazy na szlaku. Czas przyspieszał, a my wciąż byliśmy daleko od naszego upragnionego campingu. Gdy wydawało się, że cel jest bliski, a teren uległ (chwilowemu tylko) wypłaszczeniu okazało się, że przed nami jeszcze jakieś 3 godziny marszu… Nogi drżały nam ze zmęczenia i przeciążenia, pęcherze na nogach zaczęły dawać się we znaki i rozpoczęła się walka z czasem, aby zdążyć zejść do miasta przed nastaniem całkowitej ciemności. Byliśmy zmęczeni, głodni i widoki nie cieszyły nas już tak jak na początku wędrówki.  

Dotarliśmy do Hergiswil w zasadzie równo z zachodzącym słońcem. Został nam jeszcze godzinny przemarsz przez miasto, a następnie wzdłuż ulicy, aby dotrzeć na camping w sąsiedniej miejscowości Horw. Ostatkiem sił doszliśmy na camping (TCS Camping Luzern-Horw), tuż przed 21 i zamknięciem recepcji. Okazało się, że nie ma w zasadzie wolnych miejsc dla małych namiotów, co nie jest sytuacją częstą, ale “winowajcą” była piękna pogoda, która przyciągnęła rzesze turystów. Ostatecznie wykupiliśmy miejsce premium dla dużych namiotów, ale w pierwszej linii z widokiem na Pilatus. Byliśmy tak zmęczeni, że nie mieliśmy siły na poszukiwania miejsca, żeby coś zjeść. Umyliśmy się, Kuba spałaszował czerstwy chleb z wybornym polskim pasztetem Profi, ja nawet nie miałam siły, aby jeść i zasnęłam. 

Nasza trasa z Kriens do Horw

Dzień 3: Lucerna – Lugano

Poranek okazał się cudowny! Otwierając drzwi namiotu naszym oczom okazał się rozświetlony promieniami słońca Pilatus! Kupiliśmy kawę i bułeczki i rozkoszowaliśmy się widokiem.  Po dość leniwym poranku, spakowaliśmy się i wyruszyliśmy do Lucerny. Pogoda wciąż dopisywała. Po drodze kupiliśmy pyszne bułeczki w lokalnej piekarni, które zjedliśmy podczas przystanku już w Lucernie na skwerze przed ratuszem. Po miłym odpoczynku udaliśmy się na dworzec skąd czekała nas podróż do włoskiego kantonu Szwajcarii – Ticino. Naszym miejscem docelowym było Lugano, również malowniczo położone nad jeziorem. Warto dodać, że droga kolejowa prowadząca do Lugano zawiera najdłuższy na świecie tunel wykuty w skale – 57 kilometrów i 22 minuty podróży pociągiem! 

Poranek w Horw

Będąc na miejscu mieliśmy wrażenie, że dotarliśmy do innego państwa. Przywitał nas typowo włoski klimat, wąskie uliczki, śródziemnomorska roślinność, no i włoski język, który zawsze wywołuje same pozytywne emocje. Zdecydowaliśmy się na godzinną wędrówkę, aby dotrzeć na camping na obrzeżach Lugano – Agno. Camping Lugano Lake – bardzo miły, choć ogromny, z bardzo czystymi, jak wszędzie w Szwajcarii, sanitariatami 😊 (jedyny minus to brak przestrzeni kuchennej z dostępnym czajnikiem i brak możliwości regulowania ciepłej wody). Kompleks przepięknie położony, tuż przy jeziorze, z licznymi palmami i widokiem na góry! Właśnie to zaskakujące połączenie tropikalnych roślin z alpejskim krajobrazem jest wizytówką regionu Ticino. 

Camping Lugano Lake
Lago di Lugano

Wieczorem mieliśmy w planach odświętne pójście do restauracji. Zdecydowaliśmy się na lokalny przysmak – polentę w różnym wydaniu, z serami alpejskimi oraz z mięsnym ragout. Dania te nie zmieniły naszego życia, były dosyć delikatne i mało wyraziste, ale smakowały całkiem nieźle i cieszymy się, że spróbowaliśmy. Jak widać na załączonych zdjęciach nie prezentowały się najkorzystniej ;). Ceny wiadomo, że były szwajcarskie, ale i tak jedzenie wyszło tu całkiem przystępnie – 16 CHF porcja. Dodatkowo zaskoczyły nas ceny czerwonego wina domowego – kieliszek można było nabyć już za 3 CHF.  

Polenta: 1) z serami alpejskimi, 2) z ragout

Dzień 4: Lugano – Interlaken

Choć obudziły nas promienie słońca, to noc nie należała do spokojnych. W zasadzie tych kilka godzin było jedynymi deszczowymi godzinami podczas całego naszego pobytu, ale jakże intensywnymi! W ciągu nocy nad Lugano przetoczyło się kilka intensywnych burz, rozświetlając raz po raz wnętrze namiotu potężnymi błyskami. Namiot jednak kolejny raz spisał się doskonale – nie spadła nas ani kropla deszczu. Zjawiska pogodowe uniemożliwiły nam spokojny sen, stracone godziny próbowaliśmy więc nadrobić wstając nieco później niż zwykle. Po zjedzeniu świeżych, pachnących bułeczek zakupionych w pobliskim markecie Aldi, spakowaliśmy nasz dobytek i wróciliśmy do centrum Lugano, gdzie po raz ostatni podziwialiśmy “włoskość” Szwajcarii szwędając się po klimatycznych uliczkach oraz odpoczywając na schodach z serem Gruyere i butelką Chianti 😉 

Lugano

Rozpoczęliśmy najdłuższą podróż kolejową z Lugano do Interlaken – łącznie niemal 4 godziny i dwie przesiadki. Trzeba uczciwie przyznać, że jedynym nieprzyjemnym momentem podróżowania po Szwajcarii pociągami jest płatność za bilety – wszystko inne jest jednak doskonałe. Widoki pozwalają zupełnie zapomnieć o wysokich cenach, a perfekcyjna punktualność oszczędza stresu przy przesiadkach i planowaniu podróży. Przejazd można potraktować jak seans w kinie – całą drogę siedzieliśmy z oczami wlepionymi w szybę podziwiając zmieniający się krajobraz, czasem przeciskając się między skalnymi ścianami, a za chwilę oczarować się widokiem coraz to wyższych alpejskich szczytów. 

Interlaken, jak sugeruje nazwa miejscowości, jest wciśnięte między dwa jeziora: Thun oraz Brienz, i stanowi “bramę” – modną bazę wypadową w najwyższe partie Alp Berneńskich. Nie brakuje tu luksusowych hoteli, drogich butików i ekskluzywnych samochodów. Znaleźliśmy tutaj jednak także świetny i najtańszy kemping, z w pełni wyposażoną kuchnią, jadalnią, licznymi ławami i stolikami, a nawet hamakami. A wszystko to przy samym brzegu cudownie lazurowej rzeki i z widokiem na góry. Po rozbiciu namiotu wybraliśmy się na krótki spacer po okolicy. Już przy zmierzchu, w świetle zachodzącego słońca, z pomiędzy zielonych gór wyłonił się majestatyczny biały stożek – czterotysięcznik Mönch.  

Interlaken

Dzień 5: Alpy Berneńskie

Dzień rozpoczęliśmy herbatą i owsianką, siedząc przy stoliku i wpatrując się na roztaczające się górskie widoki. Pogoda pozostawała niezmienna…wciąż słońce i prawie bezchmurne niebo! Spakowaliśmy się i tym razem na lekko wyruszyliśmy na szlak nazwany Panorama Trail – prowadzący z Männlichen do Kleine Scheiddeg. Po dotarciu koleją z Interlaken do Lauterbrunnen rozpoczęliśmy wędrówkę do znanej wszystkim miłośnikom narciarstwa alpejskiego wioski Wengen.

Lauterbrunnen – wyjście z dworca
Lauterbrunnen
Wengen

Po raz kolejny, z minuty na minutę coraz bardziej zaskakiwani przez naturę przepięknymi alpejskimi krajobrazami dotarliśmy do stacji kolei gondolowej, którą wjechaliśmy na szczyt Männlichen. Znaleźliśmy się w samym sercu Alp Berneńskich! Szalenie podekscytowani bliskością słynnych olbrzymów, które wyrosły przed naszymi oczami. Eiger, Mönch i Jungfrau dumnie górowały nad soczyście zielonymi halami, na których dzwoniąc dzwonkami leniwie wypasały się  krowy, a my rozpoczęliśmy spokojną wędrówkę z oszałamiającym widokiem na czterotysięczniki. Szlak nie był technicznie, ani fizycznie wymagający, czego z pewnością nie można tego samego powiedzieć o trasie wspinaczkowej na północną ścianę Eigeru – najbardziej śmiercionośną górą w Europie, która pochłonęła już życie co najmniej 64 alpinistów. Znajdując się niemal u jej podnóża nie byliśmy w stanie uwierzyć, jak człowiek jest w stanie pokonać tę 1800 – metrową pionową ścianę! Po dotarciu do urokliwej stacji kolejowej i centrum narciarskiego raju – Kleine Scheiddeg, rozpoczęliśmy zejście do Wengen, a następnie do Lauterbrunnen, mijając po drodze pucharowe trasy zjazdowe i restauracje (w tym jedna z rekomendacją Michelin 🙂 ). 

Männlichen – górna stacja. Od lewej: Eiger, Mönch , Jungfrau
Kleine Scheiddeg
Panorama Trail z zejściem do Lauterbrunnen

Dzień 6: Powrót

Dzień ten był w zasadzie tranzytowy. Po wstaniu, zjedzeniu śniadania i spakowaniu namiotu nie zostało nam wiele czasu. Poszliśmy tylko na krótki spacer do centrum Interlaken, zrobiliśmy małe zakupki, pożegnaliśmy się z koroną Alp i rozpoczęliśmy powrót na lotnisko w Zurychu. 

Pożegnanie z Interlaken 🙂
Przejazd koleją

Kilka przemyśleń po wycieczce 🙂 

Byliśmy psychicznie przygotowani na bardzo wysokie ceny, dlatego od początku zaplanowaliśmy noclegi w namiocie, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Każdy z kempingów charakteryzował się wysokim standardem i czystością części wspólnych, a ceny oscylowały między 30 a 45 CHF za noc. Podczas całego pobytu jadaliśmy skromnie i budżetowo – naszym zdaniem kuchnia szwajcarska, poza kilkoma klasykami, nie jest warta tych pieniędzy, które trzeba zostawić w restauracjach. Zdecydowanie największy udział w kosztach wyjazdu przypadł transportowi – przejazdy pociągami są koszmarnie drogie, ale jak pisaliśmy wcześniej, wszystko funkcjonuje jak w szwajcarskim zegarku 🙂
To co nas zaskoczyło to wszechobecność aktywnych seniorów – od pubów, przez restauracje po liczne alpejskie szlaki. Tutaj zupełnie normalny jest widok osiemdziesięcioparo-latków z kijkami, w butach trekkingowych i kurtce softshellowej – w końcu Szwajcaria jest w ścisłej czołówce średniej długości życia na świecie! Zachęceni wspaniałymi widokami bardzo chętnie kiedyś tu wrócimy, być może dla odmiany w zimowej scenerii… 

Garść informacji praktycznych:

Ceny

Nocleg na polu namiotowym za 1 mały namiot i 2 osoby dorosłe: 30-45CHF
Piwo w barze/restauracji 0.5l: 6-7.5 CHF
Kawa latte, cappuccino: 4-5 CHF
Danie główne w azjatyckiej knajpce: 20 CHF
Pizza Margarita: 20 CHF
Dania mięsne kuchni szwajcarskiej (sznycel cielęcy, gulasz) 30+CHF
Fondue serowe: 20-30 CHF/os
Kawałek sera Gruyere w markecie: 5 CHF

Leave a Reply

Your email address will not be published.