Namche Bazaar do Tengboche – 11 km

Przygotowani na opady śniegu i deszczu byliśmy przekonani, że odzież przeciwdeszczowa będzie niezbędna. Pogoda jednak znowu nas rozpieszcza 😉, szliśmy całą drogę z Namche Bazaar do Tengboche ubrani na lekko, a od połowy drogi nawet w krótkich rękawkach. Słońce miło muskało nasze twarze czasami wychodząc zza cienkiej warstwy warstwowych chmur. Z dnia na dzień doświadczamy coraz to większej euforii myśląc, że nie może być lepiej…otóż może! Dzisiaj Lhotse i królowa Mount Everest odsłoniły się w pełni. Na trasie nie mogliśmy powstrzymać się od robienia całej masy zdjęć. Dodatkowo krajobraz urozmaicały liczne kwitnące rododendrony! Po drodze przyłączył się do nas lokalny piesek, który nie opuszczał nas na krok dobrą połowę drogi 😀. Załapaliśmy się też na trening nepalskiej armii, która ma swoją bazę w Namche Bazaar. Większość trasy przebiegała płaskim, a nawet nieco opadającym profilem. Dopiero ostatnia 1/4 drogi dała nam nieco w kość przez strome podejście do Tengboche, ale spokojnie daliśmy radę bez większej zadyszki. Samo Tengboche to malutka wioska z zaledwie kilkoma lodżami, ale też okazałą świątynią. Cały czas dobrze znosimy zwiekszającą się wysokość.

1. Ama Dablam, 2. Lhotse, 3. Mount Everest
“Nasz” piesek oraz tragarze z materiałami budowlanymi
Początek stromego podejścia do Tengboche

Wyjście aklimatyzacyjne z Namche Bazaar do Hotelu Everest View 6 km

Przygotowani na fatalną pogodę od rana, zobaczywszy po przebudzeniu ku naszemu zdumieniu słońce, zaczęliśmy szybko się pakować by jak najszybciej zjeść śniadanie i wyruszyć na nasz przemarsz aklimatyzacyjny. Nie spodziewaliśmy się takich widoków! Najpierw w całej okazałości ukazał się już nam znany szczyt Thamserku oraz piękna panorama Namche. Potem było już tylko lepiej! Charakterystyczny stożek Ama Dablam wznoszący się na 6856 metrów oraz… może nie idealnie, ale widoczne w oddali Lhotse i Mount Everest 😮. Widok podziwialiśmy również ze znanego hotelu Everest View, do którego można się dostać także helikopterem, jeśli ktoś ma taką ochotę i odpowiednio przygotowany budżet 😁. Trasę udało nam się bardzo sprawnie pokonać (sporo przed czasem). Pomimo zwiększającej się wysokości czujemy się bardzo dobrze…miejmy nadzieję, że będzie tak dalej!

Thamserku

Trasa Phakding-Namche Bazaar 12 km

Dzień zaczęliśmy od szybkiego śniadania i o 7:30 byliśmy gotowi do wymarszu. Pogoda od rana była wymarzona! Dzięki dobrej widoczności pierwszy raz w życiu mieliśmy okazję zobaczyć sześciotysięczniki w pełnej krasie – jeden z nich to Thamserku (6608 m. n.p.m.). Przemieszczaliśmy się kilkukrotnie przez potężne mosty (największy z nich to Hillary Bridge zawieszony aż 125 metrów nad rzeką!). Przeszliśmy kolejno przez himalajskie wioski Benkar, następnie Monjo (gdzie była brama do Sagarmatha National Park) oraz przez Jorsale, ostatnią osadę gdzie można uzupełnić zapasy i posilić się przed dalszym marszem. Ostatni etap to strome podejście (500 metrów przewyższenia!). W zasadzie na ok. 10 minut przed osiągnięciem celu złapał nas deszcz, ale udało się nie przemoknąć 😀. Na miejscu w Namche Bazaar zakwaterowaliśmy się w przyzwoitej lodży Namaste. Odwiedziliśmy też kawiarnię Sherpa Barista ze świetnym klimatem i dobrą kawą. Jutro dzień aklimatyzacyjny!

W oddali Hillary Bridge
Lodża Namaste

Trasa Lukla-Phakding 8 km

Trochę nie wierzymy, że tu jesteśmy. Największym przeżyciem dzisiejszego dnia był przelot z Katmandu malutkim samolocikiem na kilka osób. Udało się też zaliczyć pierwszy most 😀 Wrażenie robią małe świątynie z modlitewnymi kołowrotkami. Udało się spróbować lokalnego piwa kraftowego. Zakwaterowaliśmy się w bardzo miłej chatce Green Village Guest House z ciepłą wodą i toaletą (normalną! “Western style”). Jutro kierunek Namche Bazaar!

Do góry nogami, czyli Australia Zachodnia + odrobina Sydney

Czas i miejsce: 26.11-13.12.2019, Australia

Wpisem z Australii rozpoczynamy cykl wpisów z przeszłości (choć tym razem nie tak bardzo odległej…)!

Wyjazd do Australii przedstawimy w dwóch osobnych wpisach: tym, który właśnie czytacie – typowo turystycznym planem podróży oraz drugim, poświęconym refleksjom na temat kilkutygodniowego życia na co dzień w najbardziej odizolowanej metropolii na świecie – Perth. 

A skąd w ogóle się w Australii znaleźliśmy i dlaczego Paulina mieszkała tam sama przez ponad dwa miesiące? No cóż, Antypody zawsze zajmowały jedno z topowych miejsc na naszej liście podróżniczych marzeń, natomiast możliwości zawodowe – a dokładniej projekt naukowo-badawczy Pauliny, o którym więcej można przeczytać tutaj, nieco przyspieszyły bieg wydarzeń i okres intensywnej pracy zwieńczony został, wspólnym już, urlopem pełnym zwiedzania.

Zapraszamy więc na relację z naszego eksplorowania mniej znanej części tego ogromnego kraju – stanu Zachodnia Australia, a także kilku dni w Sydney. Wyjazd przypadł na piękny czas w Australii, czyli naszą późną jesień, a tamtejszą późną wiosnę. Temperatury są wówczas jeszcze do wytrzymania (ok. 25-32 stopni), a roślinność w szczycie rozkwitu!  

1. Perth 

Zwiedzanie Zachodniej Australii rozpoczęliśmy w stolicy tego stanu – Perth. W trakcie wspólnie spędzonych tam czterech dni między innymi przechadzaliśmy się głównym deptakiem Murray Street, jedliśmy świeże ostrygi w Elizabeth Quay, odwiedziliśmy kangury na Heirisson Island, spacerowaliśmy po ogrodzie botanicznym King’s Park, plażowaliśmy nad brzegiem Oceanu Indyjskiego oraz wałęsaliśmy się po mieście tu i tam 😊. Udało nam się również spróbować kangurzego mięsa! Półkrwistego steka, wraz z burgerem z wołowiny Wagyu mieliśmy przyjemność zjeść w (chyba nieistniejącej już) restauracji Adelphi Grill. Mięso kangura było niezwykle ciekawe, delikatne, charakterystycznie żelaziste w smaku – przypominało nam nieco sarninę. Danie z kangura kosztowało 30-kilka dolarów australijskich, burger zaś 24 AUD.

Pasaż London Court przyozdobiony już Bożonarodzeniowymi wiankami
Elizabeth Quay
Bliskie spotkanie z kangurami na Heirisson Island, Perth
Stek z kangura, Perth

2. Nambung NP, Yanchep NP, Mandurah – czyli dziwaczne słupy na żółtej pustyni, kangury i koale oraz dobry seafood w żeglarskiej marinie

Do dalszej eksploracji Australii Zachodniej potrzebowaliśmy samochodu, który wypożyczyliśmy w lokalnej firmie “nobirds”. Nie mieliśmy co prawda żadnych nietypowych sytuacji, ale biorąc pod uwagę cenę, dostępne ubezpieczenia oraz obsługę możemy polecić tę wypożyczalnię. Dość powiedzieć, że za wypożyczenie auta na 9 dni z pełnym ubezpieczeniem zapłaciliśmy nieco ponad 400AUD. Dla Kuby sporym przeżyciem po uruchomieniu silnika była konieczność błyskawicznego odnalezienia się w ruchu lewostronnym, i to od razu w centrum dużego miasta (na szczęście skrzynia biegów była automatyczna)😀. Opuściwszy Perth przejechaliśmy 200km na północ do niezwykle osobliwego miejsca – Pinnacle Dessert na terenie Parku Narodowego Nambung. Jest to fragment pustyni z piaskiem w kolorze kurkumy pełen charakterystycznych wapiennych “wieżyczek”, których geneza powstania nadal jest przedmiotem nierozstrzygniętej debaty naukowców. Najbardziej popularne hipotezy mówią, że są to ostańce krasowe, bądź pokryte morskimi minerałami pnie drzew zalanego niegdyś lasu. Co ciekawe, sporą część parku można zwiedzać podążając samochodem wytyczoną ścieżką nie wychodząc z pojazdu. Mimo pełnego słońca i doskwierającego upału postanowiliśmy jednak przespacerować się również na własną rękę po tym ciekawym terenie. 

Nambung NP, Pinnacle Desert

Nambung było najbardziej na północ oddalonym od Perth miejscem, które przyszło nam odwiedzić w Zachodniej Australii. Wracając stamtąd do Mandurah – uroczego nadmorskiego miasteczka, w którym mieliśmy nocleg, zatrzymaliśmy się po drodze w kolejnym tego dnia Parku Narodowym – Yanchep. Choć ochroną objęty jest tam teren rozlewisk i licznych jaskiń, to prawdziwym magnesem na odwiedzających (nie będziemy ukrywać, nas również) Yanchep są żyjące na terenie parku kangury oraz koale! 

Kangury i koala w Yanchep NP

Do Mandurah dotarliśmy niedługo przed zmrokiem, mogąc przespacerować się wokół mariny pełnej restauracji i barów w blasku zachodzącego słońca 😊. W jednym z seafood barów nie odmówiliśmy sobie zaspokojenia głodu wielkim talerzem przeróżnych owoców morza z olbrzymią porcją frytek z batatów. 

3. Yallingup – surferzy, plaża i chillout

Kolejny dzień, chyba najbardziej leniwy podczas całej wycieczki, rozpoczęliśmy od porannej wizyty na plaży, woda w morzu jednak nie zachęcała do kąpieli swoją temperaturą i dość szybko wyruszyliśmy w trasę do słynącego z ładnej plaży popularnej wśród surferów Yallingup. Spędziliśmy tu miło czas plażując, pływając i czekając na zachód słońca. 

Yellingup Beach

4. Winko, spacer w koronach eukaliptusów i skały-słonie

Tym razem czekała nas nieco dłuższa, bo przeszło 400 kilometrowa trasa do Albany. Po drodze mieliśmy jednak mnóstwo atrakcji. Najpierw udaliśmy się do świetnej winnicy Leeuwin Estate, gdzie w cenie zaledwie 25 AUD/os zwiedziliśmy z przewodnikiem cały teren, poznaliśmy szczegółowo proces produkcji win, a cała wycieczka zwieńczona była hojną degustacją doskonałych win – miłośnikom wina szczerze polecamy. Z racji wyższych niż w Polsce dopuszczalnych limitów alkoholu dla kierowców Kuba mógł skosztować po łyczku każdego z win, a Paulina wierna podejściu “zero-waste” kolejne godziny jazdy smacznie przespała 😉. Następnym przystankiem była wizyta w Parku Narodowym Walpole-Nornalup, którego główną atrakcją jest spacer stalową kładką zawieszoną 40 metrów nad ziemią pomiędzy wysokimi na 50 metrów, największymi i endemicznymi dla tej części Australii, eukaliptusami red tingle (Valley of the Giants Tree Top Walk, wstęp około 20 AUD). Ostatnim przed Albany przystankiem było przepiękne wybrzeże okolic miejscowości Denmark na terenie Parku Narodowego William Bay. Plaża Greens Pool z cudownie krystalicznie czystą wodą oraz sąsiadujące z nim Elephant Rocks – niesamowite granitowe formacje skalne, jak nazwa wskazują mogące przypominać stado słoni, choć nam akurat jeszcze bardziej kojarzyły się ze znanymi pierniczkami “Katarzynkami” 😊. Do Albany dotarliśmy już po zmroku, knajpy były już zamknięte, a na kolację pozostały nam zupki instant… 

Cheers!
Valley of the Giants
Green Pools
Elephant Rocks

5. Albany i Park Narodowy Torndirrup

Rankiem wybraliśmy się na zwiedzanie okolic Albany – do Parku Narodowego Torndirrup. Nasz pierwszy punkt wycieczki to 40-metrowa pionowa, granitowa ściana klifu z tarasem widokowym The Gap, z której obserwowaliśmy widowiskowo rozbijające się o skałę potężne fale. Tuż obok znajduje się druga atrakcja – naturalnie utworzony poprzez erozyjne działanie fal morskich (abrazję #pdk) granitowy most. Pozostając w tematach geologicznych, to właśnie tu mogliśmy (odrobinę tylko naciągając prawdę…) powiedzieć sobie, że nasze stopy stanęły na wszystkich siedmiu kontynentach! Skały tworzące tę część wybrzeża pochodzą bowiem z mającej miejsce przeszło miliard lat kolizji płyty australijskiej z płytą antarktyczną. 

Natural Bridge

Następnie podjechaliśmy do kawiarni przy dawnej przystani wielorybników – jedną z głównych gałęzi gospodarki Albany był niegdyś właśnie połów i przetwórstwo przypływających na okoliczne wody wielorybów. Procederu definitywnie zaprzestano w 1978 roku, obecnie znajduje się tu ponoć bardzo interesujące muzeum, na którego zwiedzanie niestety zabrakło nam czasu. Spod muzeum rozpoczęliśmy wędrówkę grzbietem półwyspu Flinders z zamiarem dotarcia na cypel Bald Head. Krajobrazy były fantastyczne! Półwysep wdziera się malowniczo między dwie turkusowo-błękitne zatoki, a niski busz nie przysłania zbytnio widoku. Upał jednak zaczął doskwierać coraz mocniej, ale jeszcze bardziej we znaki wdawały się chmary… much! Nachalne “bush flies” co prawda nie gryzą, ale nie dają spokoju obsiadając twarze i próbując dostać się do oczu i ust – okropne! Mniej więcej w połowie drogi na cypel, na środku ścieżki naszym zmęczonym gorącem oczom ukazał się nagle niecodzienny obiekt, mogący przypominać zmiętą rurkę PCV lub… olbrzymią wysuszoną prezerwatywę… Zapoznawszy się jednak z charakterystycznym wzorem i rozmiarem szybko zdaliśmy sobie sprawę, że mamy do czynienia ze zrzuconą skórą węża, najprawdopodobniej silnie jadowitego australijskiego “brown snake’a”. Mocno już przegrzani, zmęczeni nieustanną walką z muchami i na dodatek nieco przestraszeni tym mało sympatycznym gadzim towarzystwem oraz świadomością, że jesteśmy jedynymi ludźmi na szlaku (co jest dość typowe w Australii), zrobiliśmy kilka zdjęć i zawróciliśmy. Tuż obok miejsca, gdzie zaparkowaliśmy auto, zajrzeliśmy jeszcze na zasłużony odpoczynek na jedną z okolicznych plaż. Zupełnie w ciemno udaliśmy się na przeuroczą, niewielką, przepięknie wciśniętą między granitowe klify i kompletnie bezludną Misery Beach. Orzeźwiająca kąpiel w błękitnej wodzie i chwila relaksu na niemalże białym, drobnym piasku były zdecydowanie tym czego potrzebowaliśmy na zwieńczenie wizyty w Parku Torndirrup!  

Zapierający dech widok w Torndirrup NP
Wylinka węża
Nieznośne bushflies
Misery Beach
Charakterystyczna barwa nawierzchni australijskich dróg nieutwardzonych

Dzień zakończyliśmy w miasteczku Albany, w którym polecamy wychylenie kufla lokalnego piwa lub cydru w klimatycznym pubie mieszczącym się w hotelu Albany – najstarszym hotelu w Zachodniej Australii. Przespacerowaliśmy się jeszcze po niewielkim centrum, a bilans kaloryczny uzupełniliśmy pysznym fish & chips z popularnego w Australii mięsa rekiniego (gummy shark). Nasz nocleg w Mount Baker był oddalony o mniej niż godzinę drogi, było już po zmroku, gdy w pewnym momencie usłyszeliśmy dziwny odgłos drobnych uderzeń o karoserię pojazdu. Deszcz? Drobny grad? Otóż nic z tego – przejeżdżając wzdłuż buszu przedzieraliśmy się przez gigantyczne roje przelatujących much, które głośno rozbijały się o maskę, szybę i lusterka samochodu!  

Najstarszy hotel w Zachodniej Australii, Albany
Albany
Gummy shark fish & chips

6. Góry! Stirling Range i szczyt Bluff Knoll

Tym razem porzuciliśmy nieco morskie krajobrazy na rzecz, rzadkich bądź co bądź na tym kontynencie, górskich klimatów, a dokładnie Parku Narodowego Stirling Range i zdobycie jego najwyższego szczytu Bluff Knoll o wysokości 1098 m. n. p. m., uznawanego za najwyższe wzniesienie Zachodniej Australii. Szlak o sumie podejść 650 metrów w obie strony liczy 6.5 kilometra, i choć nie posiada żadnych utrudnień to wysokie temperatury dają o sobie znać i można się solidnie spocić. O tym jak bardzo niecodzienne dla Australijczyków są wędrówki po górach przekonaliśmy się, gdy podczas śniadania przemiła właścicielka pensjonatu na naszą odpowiedź na pytanie o plany na ten dzień zareagowała z nieskrywaną matczyną troską przynajmniej tak, jakbyśmy szli na Mount Blanc i kazała nam zabrać niewyobrażalne ilości wody oraz meldować się telefonicznie 😊. Sama wędrówka, poza doskwierającym upałem, nie była wielkim wysokogórskim wyzwaniem, a możliwość obcowania tak blisko z buszem, przedziwnymi czasem gatunkami roślin, czy sporych rozmiarów jaszczurami, na znów kompletnie pustej ścieżce (jeden samochód na wielkim parkingu oprócz naszego i dwoje turystów napotkanych podczas ponad trzygodzinnego marszu) było świetnym spędzeniem czasu. Wisienką na torcie okazał się zapierający dech widok ze skalistego szczytu – rozpościerająca się na wszystkie strony panorama i bezkres zupełnie bezludnych, pozbawionych jakiejkolwiek infrastruktury poza samotnie wijącą się drogą był niesamowity! 

Górujący nad równinnym krajobrazem Bluff Knoll
Widok na bezkresne pustkowie
Szczyt zdobyty!
Jedyne towarzystwo na szlaku podczas zejścia z Bluff Knoll

Pozostała część dnia upłynęła nam głównie na 300-kilometrowym przejeździe do Hopetoun. Choć z pozoru nudny, był to jednak dla nas tranzyt. To na tym odcinku po raz pierwszy doświadczyliśmy budzącej pewien niepokój kompletnej pustki na prostej po horyzont drodze – przez blisko godzinę jazdy z prędkością około 100 km/h nie dostrzegliśmy ani jednego (!) pojazdu.  

Stacja benzynowa “pośrodku niczego”

7. Fitzgerald River, czyli gór ciąg dalszy oraz wyprawa w głąb lądu – Wave Rock

Małe i bardzo spokojne miasteczko Hopetoun stanowiło dla nas jedynie bazę noclegową oraz wypadową do parku narodowego Fitzgerald River, znajdującego się tuż obok. Nie wiemy czy to specyficzny lokalny mikroklimat, wynikający z położenia jednocześnie nad wybrzeżem i u podnóża gór, czy po prostu nagła zmiana frontu, ale pogoda w Hopetoun była zupełnie inna niż gdziekolwiek indziej podczas całej naszej wycieczki. Niebo spowite było rozległymi chmurami, powietrze znacznie chłodniejsze i bardziej wilgotne, momentami nawet mżyło. Uroki Parku Fitzgerald River postanowiliśmy podziwiać z góry, wdrapując się na szczyt East Mount Barren. Bądźmy szczerzy, nie był to żaden wysokogórski wyczyn, ot niespełna godzinny spacerek na raptem trzystumetrowe wzniesienie. Szlak był jednak niezwykle ciekawy, wijąc się między fantastycznie poszarpanymi strzelistymi skałami i zachwycający licznie napotykanymi endemicznymi gatunkami flory. Wiele z nich wyglądało naprawdę zaskakująco!  Dodatkową, drobną ciekawostką przy wejściu z parkingu na teren parku były… mechaniczne szczotki do butów! Miały one na celu usunięcie z obuwia ewentualnych zanieczyszczeń w formie nasion, pyłków czy też pasożytów mogących wpłynąć na chroniony, lokalny i unikalny ekosystem.  

Szczotka do butów 🙂
Jedna z wielu dziwnych roślin na tle East Mount Barren
W drodze na szczyt East Mount Barren
Australijska skala zagrożenia pożarem 😀 Dziś było tylko “wysokie”, czyli luzik 😉

Wizyta w Fitzgerald stanowiła dla nas tymczasowe pożegnanie z wybrzeżem, a rześkie i wilgotne powietrze tym, za czym mogliśmy mocno zatęsknić wyruszając w outback, czyli australijski interior. Tak – kolejnych kilka godzin to podróż niemal w linii prostej na północ, w głąb gorącego australijskiego lądu, do jednego z najbardziej zadziwiających miejsc jakie widzieliśmy w życiu. Wave Rock w Hyden, granitowa formacja skalna o długości 100 metrów i wysokości 15, do złudzenia przypominająca morską falę zawdzięczając swój wygląd erozji wodnej i wietrznej. Od oceanu oddalona o 250 kilometrów, od jakiegokolwiek większego miasta – Perth o 300 kilometrów. Co ciekawe, ten cud natury do lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku znany był jedynie lokalnym plemionom Aborygenów. Dopiero fotografia wykonana przez Jamesa Hodgesa i opublikowana na łamach National Geographic w 1964 przyniosła rozgłos temu miejscu i zapoczątkowała zainteresowanie turystów.  

Mieliśmy przyjemność podziwiać Wave Rock tuż przed zachodem słońca (a kolejnego ranka niedługo po jego wschodzie). Co ciekawe, po skale można swobodnie chodzić, a także wybrać się na spacer jej grzbietem. W pobliżu znajduje się również inna ciekawa skała – ziewający hipopotam 😊.

Wave Rock w świetle zachodzącego słońca
Taaka duża fala!
A tak się prezentuje o poranku
Ziewający hipcio

Tuż przy Wave Rock znajduje się spory ośrodek kempingowy, a rezerwacji można dokonywać również online więc ze znalezieniem noclegu nie mieliśmy problemu. Oferta gastronomiczna jest jednak nieco uboższa, dlatego świetnym rozwiązaniem może być przyrządzenie posiłku samodzielnie na jednym z stanowisk grillowych. Warto tutaj zauważyć, że tego typu publiczne barbeque są szalenie popularne w całej Australii. My również skorzystaliśmy z tego udogodnienia przygotowując sobie pysznego steka Porterhouse! 

8. Outback + złoto = Kalgoorlie
Kolejny dzień spędziliśmy głównie na długiej podróży w głąb lądu do Kalgoorlie – ostatniego miasta Zachodniej Australii poprzedzającego bezkresne pustkowie. Powstałe na przełomie XIX i XX wieku na fali australijskiej gorączki złota nadal stanowi ważny ośrodek przemysłowy – do dziś funkcjonuje to “Super Pit”, największa odkrywkowa (!) kopalnia złota na półkuli południowej. Rocznie wydobywa się tu ponad 14 ton złota, a jeszcze dwadzieścia lat temu produkcja wynosiła nawet dwukrotnie więcej. Z uwagi na historię swojego powstania w początkowych latach populację miasta stanowili niemal wyłącznie silni i młodzi mężczyźni z klasy robotniczej o naturalnych potrzebach, Kalgoorlie szybko stało się więc zagłębiem nie tylko złota, ale i prostytucji. Z czasem górnicy zaczęli osiedlać się tu na stałe i zakładać rodziny, a najstarszy zawód świata został przeniesiony do dzielnicy “czerwonych latarni”. Choć jeszcze do niedawna Hay Street obfitowało w domy rozpusty, dziś niemal wszystkie umarły śmiercią naturalną przekształcając się w bary i hotele, a ostatni który przetrwał – Questa Casa, poza standardowym “serwisem” oferuje również możliwość zwiedzania. Niestety, nie udało nam się załapać na godziny otwarte dla ruchu turystycznego. Co do obecnej sytuacji mieszkanek tejże ulicy świadczących wiadome usługi polecamy artykuł.

Ostatni bastion wiadomego biznesu

Kalgoorlie przywitało nas trudnym do wytrzymania, przeszło 40-stopniowym upałem. Podczas naszego niespełna dwudniowego pobytu oprócz Hay Street, zwiedziliśmy też centrum miasta, udaliśmy się obowiązkowo na punkt widokowy Super Pit, a także zajrzeliśmy do dość kameralnego, ale nieszczególnie zachwycającego muzeum górnictwa złota. 

Cieplutko 🙂

Miasto trudno naszym zdaniem uznać za szczególnie piękne, trzeba jednak przyznać, że posiada swój unikalny klimat. Obecne są tu liczne nawiązania do lokalnego przemysłu i zasobów (takich jak choćby sklepy z ekwipunkiem dla amatorskiego poszukiwania złota), elementy dziewiętnastowiecznej architektury, potwornie suche i gorące powietrze. Stosunkowo duży odsetek mieszkańców stanowią tu Aborygeni (ponad 7%), którzy rzeczywiście byli bardziej widoczni niż innych odwiedzonych przez nas częściach Australii. Generalnie lokalna społeczność sprawiała wrażenie dość specyficznej – wydawała się być bardziej szorstka w obyciu i prosta niż na wybrzeżu, chętnie spędzająca wieczory oddając się nieskomplikowanym, barowym rozrywkom, co oczywiście miało swój urok. Sami chętnie dołączyliśmy do loterii Jackpot w pobliskim pubie przy granych “do kotleta” rytmach australijskiego country! Ten krótki pobyt w Kalgoorlie dał nam bardzo drobną namiastkę życia i zwyczajów prawdziwego outbacku, jakże innego od nadmorskich miast Australii, a do bólu brutalnie, czasem wręcz karykaturalnie przedstawionego w świetnym filmie z 1971 roku “Wake in Fright” (nominowany do Złotej Palmy w Cannes, gdzie został powtórnie zaprezentowany w 2009 roku), który polecamy miłośnikom klasycznego kina. 

Sklep dla poszukiwaczy złota 🙂
Kopalnia złota Super Pit

Czy było warto? Z racji tego, że podróżowaliśmy z Hyden, położonego niemal dokładnie w połowie drogi między Perth a Kalgoorlie to absolutnie nie żałujemy nadłożenia nieco drogi – z pewnością wizyta tam była ciekawym doświadczeniem. Ale musimy też szczerze przyznać, że jechać specjalnie z Perth 600 kilometrów w jedną stronę tylko po to, żeby odwiedzić Kalgoorlie raczej by nam się nie chciało.

11. Pożegnanie z Zachodem 

Naszą Zachodnioaustralijską pętlę rozpoczęliśmy i zakończyliśmy w Perth. Przed wylotem do Nowej Południowej Walii zajrzeliśmy jeszcze do kurortowo-portowej miejscowości Fremantle, będącej dla Perth mniej więcej tym, czym Sopot jest dla Gdańska. W pogodne weekendy mieszkańcy stanowej stolicy chętnie i licznie przybywają tu odpocząć na plaży, odwiedzać liczne restauracje, imprezować czy też lansować się na bulwarach swoimi sportowymi, bądź zabytkowymi autami. A propos samochodów w Australii warto dodać, że popularne tutaj są auta lokalnej i mało znanej w Europie marki – Holden, wyróżniające się klasycznym podejściem do motoryzacji z potężnymi V8 pod maską i napędem na tył. Szczególnie nietypowym rodzajem nadwozia jest tutaj Ute – nisko zawieszony pickup o dynamicznej sylwetce stworzony z myślą o młodych klientach przewożących na pace swój sprzęt do surfingu. Obecnie Holden to firma należąca do koncernu General Motors, w dobie globalnej unifikacji zatracająca swój niepowtarzalny charakter, której samochody najnowszych generacji to praktycznie znane nam Ople z jedynie innym logo na masce.

12. Sydney i okolice 

W Sydney spędziliśmy 4 dni, mając ogromną przyjemność goszczenia u naszej rodziny. Ciocia Ela zadbała o nasze podniebienia i pełne brzuchy, podczas gdy wujek Andrzej wcielił się doskonale w rolę pełnego wigoru, lokalnego przewodnika, za co im serdecznie dziękujemy! Dzięki nim oprócz centrum Sydney mieliśmy możliwość zwiedzenia wielu okolicznych atrakcji. 

Nasz odbiór tych wszystkich wspaniałych miejsc był jednak zupełnie inny niż pokazywany jest zwykle na zdjęciach… Na początek grudnia 2019 na wschodzie kraju przypadł bowiem czas szczególny – okres jednych z największych odnotowanych w historii Australii pożarów buszu, które dotknęły obszaru 30 milionów hektarów. Każdy z tych zaledwie kilku dni rozpoczynał się od słuchania wiadomości pogodowych i bieżącego dostosowywania planów do panujących warunków. Dość powiedzieć, że zwiedzanie Sydney chcieliśmy zacząć od centrum miasta, lecz okazało się, że widoczność jest tak fatalna, że gmach opery nie był widoczny z drugiego brzegu zatoki…  

Wycieczkę rozpoczęliśmy zatem od Parku Narodowego Blue Mountains pełnego fantastycznych formacji skalnych wyłaniających się spośród gęstego lasu, który swoją nazwę zawdzięcza unikalnej błękitnej poświacie tworzonej przez unoszące się nad linią drzew opary olejków eukaliptusowych widocznej podczas ciepłych, słonecznych dni. Tego dnia niestety znacznie bardziej adekwatna nazwa brzmiałaby jednak “Smoky Mountains”. Przepięknie górujące nad otoczeniem strzeliste szczyty Trzech Sióstr były ledwo widoczne zza gęstej, szarej dymnej zasłony, a o widoku błękitnej poświaty w ogóle nie było mowy. Nawet nie bardzo dało się wybrać na jakikolwiek spacer widokowymi szlakami – powietrze było nieznośnie gryzące w gardło i uniemożliwiało jakąkolwiek odpowiedzialną i bezpieczną dla zdrowia aktywną turystykę. Do ciekawostek, które udało nam się jednak zobaczyć na pewno można zaliczyć bliskie spotkanie z paprocią drzewiasta – nietypowym gatunkiem rośliny, która jeszcze kilkadziesiąt lat temu uznawana była za od dawna wymarłą. 

Odwiedziliśmy również Wollongong, miasto położone na południe od Sydney, wciśnięte między wzgórza Lllawara, a ocean. Gór widzieliśmy niestety tylko ledwo widoczny zarys, zameldowaliśmy się za to przy charakterystycznej latarni morskiej. Mieliśmy też okazję wykąpać się w wodach wpływającej do oceanu rzeki przy znanej plaży Wattamolla, a także doświadczyć “dymnego zaćmienia słońca” – niemal w środku dnia całe niebo było spowite tak gęstą warstwą dymu, że słońce stanowiło jedynie malutki, ciemnoczerwony punkcik. 

Popołudniowe niebo

Nazajutrz wiejący od zatoki wiatr przegnał nieco chmury dymu z Sydney kilka kilometrów w głąb lądu, co dało nam szanse na zobaczenie słynnej opery i mostu Harbour Bridge oraz pozwoliło na spacer po centrum największego miasta Australii. Sydney to, w przeciwieństwie do zacisznego Perth, tętniąca życiem kosmopolityczna metropolia, gdzie architektura doskonale łączy historię i nowoczesność. Bardziej widoczne są tu też historyczne nawiązania do Korony Brytyjskiej – liczne pomniki, czy też galerie handlowe z ponad stuletnią (!) historią, jak Victoria Building (1898) czy The Strand Arcade (1891). 

Victoria Building

Kolejnego dnia znów daliśmy się porwać naszym serdecznym gospodarzom na objazd samochodem po miejscach, gdzie znacznie trudniej byłoby się dostać samemu. Zaczęliśmy od historycznej plaży Brighton-Le-Sands, na której znajduje się pomnik upamiętniający pierwsze przybycie do australijskiego lądu Jamesa Cooka i jego załogi. Obecnie niemal bezpośrednio sąsiaduje z lotniskiem w Sydney, plażując można więc oglądać co rusz startujące bądź lądujące samoloty 😊. Poruszając się dalej na północ odwiedzaliśmy kolejne znane plaże, takie jak Malabar, Maroubra, Coogee, zaliczając też kultową Bondi – mekkę surferów, skate’ów, miłośników graffiti oraz obowiązkowy punkt do odhaczenia przez licznych turystów. Z pewnością panuje tu unikalna street-artowa atmosfera, ale jeśli mamy być szczerzy to naszym zdaniem Australia ma do zaoferowania wiele znacznie piękniejszych plaż… Następnie zameldowaliśmy się przy Macquarie Lighthouse – najstarszej australijskiej latarni morskiej działającej od 1818 roku, a wycieczkę wybrzeżem zwieńczyliśmy wspinając się na malownicze klify The Gap. Z pobliskiej przystani w Watson Bay przepłynęliśmy jeszcze tramwajem wodnym do Circular Quay skąd udaliśmy się na wieczorny spacer po centrum. Ciekawym doświadczeniem było obejrzenie gmachu opery od frontu. Ten, obok monumentalnego mostu Harbour Bridge, najbardziej emblematyczny dla Sydney budynek niemal zawsze przedstawiany jest na zdjęciach z profilu, która to perspektywa najpiękniej eksponuje jej awangardowe i ponadczasowe kształty. Od strony wejścia Opera House ukazuje się jednak jako trzy osobne konstrukcje na wspólnej podstawie.

Kilka słów na koniec

Trochę długi nam wyszedł ten wpis 🙂 Dla wytrwałych na zakończenie dodamy odrobinę informacji praktycznych oraz mapkę naszej trasy w Zachodniej Australii o łącznej długości ponad 2,500 kilometrów.

Noclegi i ceny – noclegów szukaliśmy, jak zwykle, szukając przyzwoitych warunków w zadowalającej cenie i odpowiedniej lokalizacji. Australia z pewnością nie należy do krajów tanich – z odpowiednim wyprzedzeniem powinno udać się znaleźć coś odrobinę taniej, ale zwykle kilka dolarów mniej oznaczało znacznie niższy standard. Poniżej lista miejsc w których się zatrzymaliśmy:
Mandurah: Atrium Hotel, dość spory hotel choć nadgryziony nieco zębem czasu ~140AUD
Yallingup: Seashells Yallingup, zdecydowanie najlepszy i najdroższy nocleg jaki mieliśmy, mocno ograniczony wybór w okolicy ~150AUD
Albany: Ace Accommodation, całkiem nowy i przyjemny motel, choć w mało interesującej lokalizacji z dala od centrum ~110 AUD
Mount Barker: Rayanne Homestead 101 Oatlands, uroczy rodzinny hotelik w niewielkiej miejscowości na północ od Albany ~95 AUD
Hopetoun: Hopetoun Motel & Chalet Village ~140 AUD
Hyden: Wave Rock Cabin, bardzo podstawowy domek kempingowy w wysokiej cenie, bardzo niewiele alternatyw, za to tuż przy Wave Rock. Rezerwacja przez AirBnb ~120 AUD
Kalgoorlie: Albion Hotel, podstawowy hotel, za to z dostępem do basenu ~90AUD

Wydaje się sporo? To spójrzcie jaki malutki kawałeczek tego kontynentu zjeździliśmy!

Dziękujemy za wytrwałość!

O blogu słów kilka…

Baardzo długo dojrzewaliśmy do założenia publicznego bloga. Sami do końca nie wiemy dlaczego. Tak jakoś wyszło. Nie oznacza to jednak, że nigdy nie chcieliśmy w jakiś sposób utrwalać naszych wojaży – wręcz przeciwnie! Podczas każdego wyjazdu sporządzaliśmy na bieżąco notatki, zapisywaliśmy wydatki, a po powrocie chętnie i szczegółowo opowiadaliśmy też o nich naszym bliskim. Można powiedzieć, że idea takiego bloga/pamiętnika/przechowalni wspomnień w naszych głowach kiełkowała od najbardziej zamierzchłych początków naszych wspólnego turystycznego życia i teraz powoli materializujemy jego powstawanie.

Z tego też powodu chcieliśmy zaznaczyć, że blog zawiera zarówno wpisy bieżące, sporządzane i publikowane kilka-kilkanaście dni po powrocie z danego miejsca, jak i cykl postów retrospektywnych – opisów podróży odbytych jakiś czas temu, ale według nas na tyle interesujących, że warto do nich wrócić i szerzej opowiedzieć.

Teraz w wolnych chwilach mozolnie, choć z wielką radością, wracamy do pieczołowicie sporządzanych zapisków i setek zdjęć, odgrzebujemy wyblakłe rachunki, przeglądamy na nowo mapy z przebytymi trasami, wertujemy zakupione i schowane na pamiątkę bilety. Tak, by na nowo odbyć sentymentalną podróż w głąb naszych wspomnień i móc odtworzyć jak najdokładniej bieg wydarzeń dzień po dniu, godzina po godzinie.

Waligóra i Chełmiec / 9-10.10.2021

Zapraszamy do lektury opisu naszej spontanicznej, dwudniowej, październikowej wędrówki szlakami gór Kamiennych i Wałbrzyskich połączonej ze zdobyciem dwóch kolejnych pieczątek do książeczki Zdobywców Korony Gór Polski – Waligóry oraz Chełmca.

Początek szlaku – Jedlina Zdrój

Trekking rozpoczęliśmy o godzinie 15:00 szlakiem czerwonym spod dworca kolejowego w Jedlinie Zdrój, w jesiennej złotej aurze. Trasa od samego początku była bardzo urozmaicona, zaliczyliśmy kilka nieco stromszych podejść, malownicze leśne ścieżki, klimatyczny tunel kolejowy, ruiny zamku, czy widoki na pobliskie góry. Przy Skalnej Bramie odbiliśmy na szal żółty, którym po niespełna 2,5 godzinnym przemarszu, jeszcze w promieniach chylącego się ku zachodowi słońca, dotarliśmy do schroniska Andrzejówka położonego u stóp Waligóry – najwyższego szczytu Gór Kamiennych. Po szybkim rekonesansie dowiedzieliśmy się, że zapasy w kuchni są wystarczające na kolejnych parę godzin, postanowiliśmy zaatakować Waligórę jeszcze tego samego dnia. Pomimo mało imponującej wysokości 936 m. n.p.m. szczyt cechuje się dużą wybitnością i wyraźnie góruje nad otoczeniem. Samo podejście/zejście choć bardzo krótkie, okazało się naprawdę strome i wymagające! Miejscami trzeba było bardzo ostrożnie stawiać kroki na kamieniach i korzeniach przytrzymując się konarów.

Tunel Kolejowy pod Sajdakiem
Skalna Brama
Kanapka 🙂
Waligóra

Po zdobyciu kolejnego szczytu KGP, wygłodniali wróciliśmy do Andrzejówki, w gdzie zamówiliśmy gulasz, żeberko, smażony ser i piwka. Wszystko bardzo nam smakowało, a mimo sporej popularności miejsca ceny były rozsądne (25-29 zł dania, 8 zł piwo Opat z nalewaka). Ponieważ noc mieliśmy spędzić w namiocie, a noc zapowiadała się chłodna postanowiliśmy jak najdłużej posiedzieć w schronisku. Do 21.30 siedzieliśmy w pięknej klimatycznej sali z licznymi drzeworytami przy kolejnych porcjach grzanego wina słuchając dobrej muzyki i tocząc miłe rozmowy :). Niebo tej nocy to prawdziwe cudo, miliony gwiazd umilały nam powrót do namiotu. Rozgrzani ubraliśmy się ciepło, opatuliliśmy w śpiwory i poszliśmy spać.

Podejście na szczyt Waligóry
Podejście na szczyt Waligóry c.d.

Rano przywitał nas widok oszronionej trawy wokół namiotu – jak się okazało nad ranem temperatura spadła do -3 stopni Celsjusza! O dziwo nie przemarzliśmy i całkiem się wyspaliśmy. Zjedliśmy pysze śniadanie w schronisku i przed 9-tą rozpoczęliśmy dalszą wędrówkę – w kierunku Gór Wałbrzyskich.

Nasz domek (ten mały, błękitny)
Takie tam w kokonie
Mroźny poranek
Śniadanko!

Od schroniska rozchodzą się aż cztery szlaki, częściowo się pokrywające. Ich mnogość oraz nieco wytarte oznaczenia nie ułatwiają nawigacji i chwilę zajęło nam znalezienie zaplanowanej ścieżki – dotarcia do żółtego szlaku szlakiem zielonym, czyli z pominięciem ponownego wspinania się na Waligórę. Po niespełna pół godzinnym marszu dotarliśmy do całkiem ciekawych ruin zamku Radosno. W tym miejscu również warto dobrze rozglądać się za oznakowaniem szlaku żółtego, który odbija w lewo tuż przed samymi ruinami. Po chwili ścieżka schodzi stromo w dół – w okresie jesiennym potrafi być naprawdę ślisko!

Ruiny wieży zamku Radosno

Następnie już łagodnym zejściem docieramy do wsi Sokołowsko, skąd dalsza wędrówka na Chełmiec może przybierać kilka różnych wariantów. Zdecydowaliśmy się na łatwy i ładny krajobrazowo spacer niemal w prostej linii na północ: zielonym szlakiem w kierunku Unisławia Śląskiego, a następnie czarnym do Kuźnic Świdnickich, by pózniej odbić na zachód do zielonego szlaku prowadzącego do miejscowości Boguszów-Gorce. Ambitniejszy wariant może przebiegać przez szczyty Stożek (szlak żółty), Dzikowiec i Dzikowiec Mały (zielony), których efektowne formy (Stożek to naprawdę stożek!) my mogliśmy podziwiać z dołu.

Koń + Stożek
Stożek (już bez konia)

Co ciekawe, ratusz w Boguszowie leżący na wysokości 592 m n.p.m. jest najwyżej położonym w Polsce zabytkowym ratuszem miejskim. Kolejny etap naszej wędrówki to dalsze podążanie szlakiem zielonym, łagodnie prowadzącym na szczyt Chełmca. Towarzyszyło nam tu wielu spacerowiczów, których przyciągnęło niedzielne, słoneczne popołudnie, a także ogniska z możliwością smażenia kiełbasek na szczycie. Sam wierzchołek jest zalesiony, ale dostępna bezpłatnie dla turystów wieża radiowa umożliwia zobaczenie panoramy Wałbrzycha i okolic.

Najwyżej położony ratusz miejski w Polsce, Boguszów-Gorce
Chełmiec – szczyt
Widok z wieży na Chełmcu
Biesiadnicy na szczycie Chełmca
Stara Kopalnia, Wałbrzych

Ostatni fragment to dwugodzinne zejście żółtym szlakiem do stacji kolejowej Wałbrzych Centrum, mijając po drodze Hałdę Wiesław, a następnie pięknie zrewitalizowane Centrum Nauki i Sztuki Stara Kopalnia. Z Wałbrzycha wróciliśmy pociągiem do Jedliny-Zdrój – miejsca rozpoczęcia naszej wędrówki.

Ta dwudniowa wycieczka była dla nas wspaniałą okazją do poznania gór nieco mniej znanych, ale bardzo urokliwych. Chełmiec to popularne miejsce weekendowych spacerów, natomiast Góry Kamienne zrobiły na nas duże wrażenie. Fantastyczne, niemal karykaturalnie łukowate zarysy szczytów przypominały dziecięce rysunki gór, a prawie puste leśne szlaki prowadziły przez liczne ruiny i ciekawe formacje skalne. Góry choć niewysokie, potrafią też zaskoczyć naprawdę stromymi i śliskimi fragmentami, a Andrzejówka to świetne miejsce na chwilę odpoczynku w klimatycznym domu o niemal stuletniej i ciekawej historii (https://www.andrzejowka.eu/home/o-andrzejowce).

Statystyki

Dzień 1: Jedlina-Waligóra-Andrzejówka

Dystans 10 km

Suma podejść: 740 m

Suma zejść: 500 m

Dzień 2: Andrzejówka – Sokołowsko – Kuźnice Świdnickie – Boguszów Gorce – Chełmiec – Wałbrzych

Dystans 26.7 km

Suma podejść: 790 m

Suma zejść: 1150 m

Dokładne trasy przejścia zarejestrowane nawigacją z zegarka w linkach poniżej:

Dzień 1: https://www.komoot.com/tour/516029975#previewMap

Dzień 2: https://www.komoot.com/tour/516033235#previewMap

Szwajcaria w 6 dni

Pomysł wycieczki do Szwajcarii od dawna kiełkował nam w głowie, jednak nigdy nie mieliśmy sprecyzowanych planów co i gdzie chcemy zobaczyć. Kiedy nadarzyła się okazja na taki wyjazd, cała organizacja odbyła się bardzo szybko i spontanicznie. Mając bilety lotnicze do Zurychu oraz 5 dni do wykorzystania zdecydowaliśmy, że aby zwiedzić Szwajcarię w pigułce, chcemy w pierwszej kolejności odwiedzić te najbardziej znane i popularne miejsca – przespacerować się wzdłuż Limmatu nad jezioro Zuryskie, podziwiać ośnieżony szczyt Jungfrau i północną ścianę Eigeru, wspiąć się na Pilatus górujący nad Lucerną oraz poznać włoskie oblicze kantonu Ticino. Prognozy pogody w ciągu kilku dni nieustannie się zmieniały, dlatego też zrezygnowaliśmy z planowania z góry noclegów, a kolejność odwiedzanych miejsc wybieraliśmy z dnia na dzień. Taki “plan bez planu” zdecydowanie ułatwiła nam decyzja o zabraniu namiotu i śpiworów.  

Dzień 1: Zurych 

Naszą wspólną szwajcarską przygodę rozpoczęliśmy od spędzenia uroczego popołudnia w centrum Zurychu. Po dojechaniu na stację główną Zürich HB, naszym oczom ukazały się malownicze budynki położone wzdłuż rzeki Limmat. To co rzucało na kolana to kolor, czystość wody i widoczne w oddali wzgórza skąpane w promieniach słońca. Wiemy, że pogoda w tym roku nie rozpieszczała mieszkańców Szwajcarii, a my wstrzeliliśmy się idealnie w okno pogodowe! 

Przechadzając się niespiesznie wzdłuż ulicy Limmatquai dotarliśmy nad Zürichsee, gdzie woda wydawała się jeszcze piękniejsza, a góry jeszcze bliższe. Usiedliśmy jak wszyscy na murku i rozkoszowaliśmy się widokiem popijając lokalne piwko i pałaszując ser (picie alkoholu w miejscach publicznych jest w Szwajcarii dozwolone, co biorąc pod uwagę ceny w pubach stanowi idealne rozwiązanie 😉). 

Zürichsee

Tego dnia musieliśmy dostać się do Lucerny (a dokładniej do Ebikon pod Lucerną), gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg na AirBnB. Dotarliśmy tam ok. 21, przygotowaliśmy sobie szybki posiłek (zupki instant z Polski 😉 #cenywSzwajcarii) umyliśmy się i poszliśmy spać. Zakwaterowanie z czystym sumieniem możemy polecić – był to pokój z własną łazienką i dostępem do kuchni w lokalnym domku. Właściciele zapewnili nam nawet kawę i chleb 😊, a to wszystko w bardzo rozsądnej jak na szwajcarskie standardy cenie ok. 250 zł. 

Dzień 2: Lucerna/Pilatus  

Dzień rozpoczął się dla nas bardzo wcześnie. Pobudka o 5 rano, szybka kawa, pożywna owsianka instant, ostatnie sprawdzenie plecaków… i WYMARSZ! 

Jeszcze nie do końca świadomi co nas czeka tego dnia, pełni werwy i energii, w promieniach wschodzącego słońca udaliśmy się na najbliższy przystanek autobusowy, aby dotrzeć do punktu rozpoczęcia wędrówki – Kriens. Przy przystanku kusiły zapachy z lokalnej piekarni – szybka analiza naszego stanu prowiantu na ten dzień i podjęcie decyzji o zakupie kilku bułeczek (jak się okazało później był to zakup strategiczny). Niespełna pół godzinki autobusem, parę minut marszu i przy dolnej stacji kolejki gondolowej ujrzeliśmy pierwsze drogowskazy na rozpoczynającym się szlaku wskazujące, że czeka nas jakieś 6 godzin marszu na szczyt Pilatus. Widoczny z niemal całej Lucerny masyw dumnie górował nad resztą roztaczającego się krajobrazu robiąc na nas ogromne wrażenie. Zaczęliśmy się zastanawiać: “jak my tam wejdziemy?!”. Rozpoczęliśmy wędrówkę, a każde 100 m w górę dawało nam wiele radości – krajobrazy były coraz piękniejsze! Pomimo wczesnej pory poranne słońce zaczęło mocno przygrzewać. Pierwszy przystanek zrobiliśmy sobie w Krienserreg, aby dać odpocząć plecom (maszerowaliśmy z całym dobytkiem, łącznie z namiotem, karimatami, śpiworami itp..). Ruszyliśmy dalej, robiło się coraz cieplej, a my z coraz większym zafascynowaniem nie mogliśmy oderwać oczu od ukazującej się naszym oczom liniii szczytowej. Po kolejnej godzinie dotarliśmy do Fräkmüntegg, gdzie słońce dawało się we znaki i zrobiliśmy przerwę na kabanosy i bułeczki. Po posiłku zaczęliśmy kierować się na trudniejszą cześć szlaku, Pilatus był coraz bliższy. 

Kriens
Krienserreg
Fräkmüntegg

Kontynuując wędrówkę przez Alpgwschwänd, po minięciu uroczo położonego pensjonatu z restauracją zaczęło robić się coraz stromiej, ale też coraz piękniej. Bajkowa panorama, góry wychodzące prosto z Luzernsee o lazurowo/szafirowym kolorze – prawdziwa uczta dla zmysłów. Po godzinnym trawersowaniu na stożku piargowym dotarliśmy do kapliczki Klimsenkapelle położonej tuż u podnóża Pilatusa. To chyba najpiękniejszy widokowo fragment całego szlaku! 

Panorama z Klimsenkapelle

Po półgodzinnym odpoczynku zostało nam szczytowe podejście. Zdeterminowani rozpoczęliśmy ostatnie kilkadziesiąt minut wędrówki. Na szczycie, przy którym zlokalizowane są także dwa hotele, restauracje i górna stacja kolei zębatej Pilatusbahn (o najstromszym nachyleniu na świecie!) naszym oczom ukazała się przepiękna panorama na południowe stoki. Ze względu na masowy charakter szczytu było sporo ludzi, którzy głównie dostają się na szczyt kolejką. W nagrodę za wejście na szczyt, i to wyprzedzając nieco sugerowane na drogowskazach tempo, obiecaliśmy sobie zimne piwo. Pomijając cenę i przeciętne walory smakowe, piwko smakowało wybornie w takiej scenerii i po takim wysiłku. Zasiedliśmy na leżaczkach z kuflami w dłoniach i rozkoszowaliśmy się widokiem przez dobre pół godziny.  

Klimsenkapelle
Górna stacja Pilatus Kulm
Pilatus!

Szacując ile czasu zostało nam do zachodu słońca stwierdziliśmy, że aby mieć pewien zapas trzeba żwawym krokiem ruszać w drogę powrotną. Jak się później okazało zostawienie sobie pewnego zapasu czasu nas uratowało przed górską wędrówką w zupełnych czeluściach… Zaczęliśmy zejście. Widoki nadal zapierały dech w piersiach. Pojawiły się jednak pierwsze trudności – drobne osuwające się kamienie na stożku piargowym okazały się być dość uciążliwą przeszkodą. Każdy krok musieliśmy stawiać z wielką ostrożnością. Schodząc kolejne minuty okazywało się, że tym razem nasze tempo jest mocno odstające od tego, które wskazywały drogowskazy na szlaku. Czas przyspieszał, a my wciąż byliśmy daleko od naszego upragnionego campingu. Gdy wydawało się, że cel jest bliski, a teren uległ (chwilowemu tylko) wypłaszczeniu okazało się, że przed nami jeszcze jakieś 3 godziny marszu… Nogi drżały nam ze zmęczenia i przeciążenia, pęcherze na nogach zaczęły dawać się we znaki i rozpoczęła się walka z czasem, aby zdążyć zejść do miasta przed nastaniem całkowitej ciemności. Byliśmy zmęczeni, głodni i widoki nie cieszyły nas już tak jak na początku wędrówki.  

Dotarliśmy do Hergiswil w zasadzie równo z zachodzącym słońcem. Został nam jeszcze godzinny przemarsz przez miasto, a następnie wzdłuż ulicy, aby dotrzeć na camping w sąsiedniej miejscowości Horw. Ostatkiem sił doszliśmy na camping (TCS Camping Luzern-Horw), tuż przed 21 i zamknięciem recepcji. Okazało się, że nie ma w zasadzie wolnych miejsc dla małych namiotów, co nie jest sytuacją częstą, ale “winowajcą” była piękna pogoda, która przyciągnęła rzesze turystów. Ostatecznie wykupiliśmy miejsce premium dla dużych namiotów, ale w pierwszej linii z widokiem na Pilatus. Byliśmy tak zmęczeni, że nie mieliśmy siły na poszukiwania miejsca, żeby coś zjeść. Umyliśmy się, Kuba spałaszował czerstwy chleb z wybornym polskim pasztetem Profi, ja nawet nie miałam siły, aby jeść i zasnęłam. 

Nasza trasa z Kriens do Horw

Dzień 3: Lucerna – Lugano

Poranek okazał się cudowny! Otwierając drzwi namiotu naszym oczom okazał się rozświetlony promieniami słońca Pilatus! Kupiliśmy kawę i bułeczki i rozkoszowaliśmy się widokiem.  Po dość leniwym poranku, spakowaliśmy się i wyruszyliśmy do Lucerny. Pogoda wciąż dopisywała. Po drodze kupiliśmy pyszne bułeczki w lokalnej piekarni, które zjedliśmy podczas przystanku już w Lucernie na skwerze przed ratuszem. Po miłym odpoczynku udaliśmy się na dworzec skąd czekała nas podróż do włoskiego kantonu Szwajcarii – Ticino. Naszym miejscem docelowym było Lugano, również malowniczo położone nad jeziorem. Warto dodać, że droga kolejowa prowadząca do Lugano zawiera najdłuższy na świecie tunel wykuty w skale – 57 kilometrów i 22 minuty podróży pociągiem! 

Poranek w Horw

Będąc na miejscu mieliśmy wrażenie, że dotarliśmy do innego państwa. Przywitał nas typowo włoski klimat, wąskie uliczki, śródziemnomorska roślinność, no i włoski język, który zawsze wywołuje same pozytywne emocje. Zdecydowaliśmy się na godzinną wędrówkę, aby dotrzeć na camping na obrzeżach Lugano – Agno. Camping Lugano Lake – bardzo miły, choć ogromny, z bardzo czystymi, jak wszędzie w Szwajcarii, sanitariatami 😊 (jedyny minus to brak przestrzeni kuchennej z dostępnym czajnikiem i brak możliwości regulowania ciepłej wody). Kompleks przepięknie położony, tuż przy jeziorze, z licznymi palmami i widokiem na góry! Właśnie to zaskakujące połączenie tropikalnych roślin z alpejskim krajobrazem jest wizytówką regionu Ticino. 

Camping Lugano Lake
Lago di Lugano

Wieczorem mieliśmy w planach odświętne pójście do restauracji. Zdecydowaliśmy się na lokalny przysmak – polentę w różnym wydaniu, z serami alpejskimi oraz z mięsnym ragout. Dania te nie zmieniły naszego życia, były dosyć delikatne i mało wyraziste, ale smakowały całkiem nieźle i cieszymy się, że spróbowaliśmy. Jak widać na załączonych zdjęciach nie prezentowały się najkorzystniej ;). Ceny wiadomo, że były szwajcarskie, ale i tak jedzenie wyszło tu całkiem przystępnie – 16 CHF porcja. Dodatkowo zaskoczyły nas ceny czerwonego wina domowego – kieliszek można było nabyć już za 3 CHF.  

Polenta: 1) z serami alpejskimi, 2) z ragout

Dzień 4: Lugano – Interlaken

Choć obudziły nas promienie słońca, to noc nie należała do spokojnych. W zasadzie tych kilka godzin było jedynymi deszczowymi godzinami podczas całego naszego pobytu, ale jakże intensywnymi! W ciągu nocy nad Lugano przetoczyło się kilka intensywnych burz, rozświetlając raz po raz wnętrze namiotu potężnymi błyskami. Namiot jednak kolejny raz spisał się doskonale – nie spadła nas ani kropla deszczu. Zjawiska pogodowe uniemożliwiły nam spokojny sen, stracone godziny próbowaliśmy więc nadrobić wstając nieco później niż zwykle. Po zjedzeniu świeżych, pachnących bułeczek zakupionych w pobliskim markecie Aldi, spakowaliśmy nasz dobytek i wróciliśmy do centrum Lugano, gdzie po raz ostatni podziwialiśmy “włoskość” Szwajcarii szwędając się po klimatycznych uliczkach oraz odpoczywając na schodach z serem Gruyere i butelką Chianti 😉 

Lugano

Rozpoczęliśmy najdłuższą podróż kolejową z Lugano do Interlaken – łącznie niemal 4 godziny i dwie przesiadki. Trzeba uczciwie przyznać, że jedynym nieprzyjemnym momentem podróżowania po Szwajcarii pociągami jest płatność za bilety – wszystko inne jest jednak doskonałe. Widoki pozwalają zupełnie zapomnieć o wysokich cenach, a perfekcyjna punktualność oszczędza stresu przy przesiadkach i planowaniu podróży. Przejazd można potraktować jak seans w kinie – całą drogę siedzieliśmy z oczami wlepionymi w szybę podziwiając zmieniający się krajobraz, czasem przeciskając się między skalnymi ścianami, a za chwilę oczarować się widokiem coraz to wyższych alpejskich szczytów. 

Interlaken, jak sugeruje nazwa miejscowości, jest wciśnięte między dwa jeziora: Thun oraz Brienz, i stanowi “bramę” – modną bazę wypadową w najwyższe partie Alp Berneńskich. Nie brakuje tu luksusowych hoteli, drogich butików i ekskluzywnych samochodów. Znaleźliśmy tutaj jednak także świetny i najtańszy kemping, z w pełni wyposażoną kuchnią, jadalnią, licznymi ławami i stolikami, a nawet hamakami. A wszystko to przy samym brzegu cudownie lazurowej rzeki i z widokiem na góry. Po rozbiciu namiotu wybraliśmy się na krótki spacer po okolicy. Już przy zmierzchu, w świetle zachodzącego słońca, z pomiędzy zielonych gór wyłonił się majestatyczny biały stożek – czterotysięcznik Mönch.  

Interlaken

Dzień 5: Alpy Berneńskie

Dzień rozpoczęliśmy herbatą i owsianką, siedząc przy stoliku i wpatrując się na roztaczające się górskie widoki. Pogoda pozostawała niezmienna…wciąż słońce i prawie bezchmurne niebo! Spakowaliśmy się i tym razem na lekko wyruszyliśmy na szlak nazwany Panorama Trail – prowadzący z Männlichen do Kleine Scheiddeg. Po dotarciu koleją z Interlaken do Lauterbrunnen rozpoczęliśmy wędrówkę do znanej wszystkim miłośnikom narciarstwa alpejskiego wioski Wengen.

Lauterbrunnen – wyjście z dworca
Lauterbrunnen
Wengen

Po raz kolejny, z minuty na minutę coraz bardziej zaskakiwani przez naturę przepięknymi alpejskimi krajobrazami dotarliśmy do stacji kolei gondolowej, którą wjechaliśmy na szczyt Männlichen. Znaleźliśmy się w samym sercu Alp Berneńskich! Szalenie podekscytowani bliskością słynnych olbrzymów, które wyrosły przed naszymi oczami. Eiger, Mönch i Jungfrau dumnie górowały nad soczyście zielonymi halami, na których dzwoniąc dzwonkami leniwie wypasały się  krowy, a my rozpoczęliśmy spokojną wędrówkę z oszałamiającym widokiem na czterotysięczniki. Szlak nie był technicznie, ani fizycznie wymagający, czego z pewnością nie można tego samego powiedzieć o trasie wspinaczkowej na północną ścianę Eigeru – najbardziej śmiercionośną górą w Europie, która pochłonęła już życie co najmniej 64 alpinistów. Znajdując się niemal u jej podnóża nie byliśmy w stanie uwierzyć, jak człowiek jest w stanie pokonać tę 1800 – metrową pionową ścianę! Po dotarciu do urokliwej stacji kolejowej i centrum narciarskiego raju – Kleine Scheiddeg, rozpoczęliśmy zejście do Wengen, a następnie do Lauterbrunnen, mijając po drodze pucharowe trasy zjazdowe i restauracje (w tym jedna z rekomendacją Michelin 🙂 ). 

Männlichen – górna stacja. Od lewej: Eiger, Mönch , Jungfrau
Kleine Scheiddeg
Panorama Trail z zejściem do Lauterbrunnen

Dzień 6: Powrót

Dzień ten był w zasadzie tranzytowy. Po wstaniu, zjedzeniu śniadania i spakowaniu namiotu nie zostało nam wiele czasu. Poszliśmy tylko na krótki spacer do centrum Interlaken, zrobiliśmy małe zakupki, pożegnaliśmy się z koroną Alp i rozpoczęliśmy powrót na lotnisko w Zurychu. 

Pożegnanie z Interlaken 🙂
Przejazd koleją

Kilka przemyśleń po wycieczce 🙂 

Byliśmy psychicznie przygotowani na bardzo wysokie ceny, dlatego od początku zaplanowaliśmy noclegi w namiocie, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Każdy z kempingów charakteryzował się wysokim standardem i czystością części wspólnych, a ceny oscylowały między 30 a 45 CHF za noc. Podczas całego pobytu jadaliśmy skromnie i budżetowo – naszym zdaniem kuchnia szwajcarska, poza kilkoma klasykami, nie jest warta tych pieniędzy, które trzeba zostawić w restauracjach. Zdecydowanie największy udział w kosztach wyjazdu przypadł transportowi – przejazdy pociągami są koszmarnie drogie, ale jak pisaliśmy wcześniej, wszystko funkcjonuje jak w szwajcarskim zegarku 🙂
To co nas zaskoczyło to wszechobecność aktywnych seniorów – od pubów, przez restauracje po liczne alpejskie szlaki. Tutaj zupełnie normalny jest widok osiemdziesięcioparo-latków z kijkami, w butach trekkingowych i kurtce softshellowej – w końcu Szwajcaria jest w ścisłej czołówce średniej długości życia na świecie! Zachęceni wspaniałymi widokami bardzo chętnie kiedyś tu wrócimy, być może dla odmiany w zimowej scenerii… 

Garść informacji praktycznych:

Ceny

Nocleg na polu namiotowym za 1 mały namiot i 2 osoby dorosłe: 30-45CHF
Piwo w barze/restauracji 0.5l: 6-7.5 CHF
Kawa latte, cappuccino: 4-5 CHF
Danie główne w azjatyckiej knajpce: 20 CHF
Pizza Margarita: 20 CHF
Dania mięsne kuchni szwajcarskiej (sznycel cielęcy, gulasz) 30+CHF
Fondue serowe: 20-30 CHF/os
Kawałek sera Gruyere w markecie: 5 CHF

180 kilometrowy fragment polskiego wybrzeża Bałtyku za nami! – Relacja z pieszej wędrówki plażą z Ustki do Helu.

Pomysł na takie wyzwanie zrodził się zupełnie spontanicznie, podczas naszej tegorocznej wizyty w Świnoujściu. Rozkoszując się widokiem morza, rzuciłem w eter luźne przemyślenie – “Wspaniałe są te niekończące się plaże w Polsce. Ciekawe jak to byłoby przejść całe wybrzeże… jest w ogóle jakiś nadbałtycki plażowy szlak…?”
– “Na pewno ktoś już to robił, musimy sprawdzić! A może my kiedyś przejdziemy?!” – podchwyciła Paulina.
Kilka dni po powrocie do domu dostałem od Pauliny link do jakiegoś bloga z lakonicznym, ale jednak, opisem podobnej wędrówki. Od razi wiedziałem, że to jest konkretna propozycja na tegoroczny urlop i już się nie wymigam… 🙂 Chwilę później razem znaleźliśmy wpis na blogu oraz vlog Hani z https://plecakiwalizka.com/ i mając świadomość, że nie mamy czasu ani ochoty porywać się od razu całe wybrzeże zaczęliśmy się zastanawiać nad wykonalnym w 10-12 dni planem, mając kilka tygodni do rozpoczęcia sierpniowego urlopu. Ponieważ chcieliśmy w obie strony dotrzeć z Łodzi pociągiem, uznaliśmy, że optymalnym wariantem na początek jest trasa z Ustki do Helu, na oko jakieś 160 kilometrów plażą. Z uwagi na szczyt sezonu, świadomi tłoku w nadmorskich kurortach postanowiliśmy kupić namiot i karimaty i nie oglądać się na dostępność miejsc noclegowych w pensjonatach. Cała logistyka i pakowanie, pomimo zerowego doświadczenia w biwakowaniu poszła całkiem sprawnie i 1 sierpnia, objuczeni całym ekwipunkiem i z bardzo luźnym planem na kolejne dni zameldowaliśmy się na Usteckiej plaży 🙂

Dzień 1. Ustka – Rowy
Na naszą wędrówkę wyruszyliśmy z Ustki 1 sierpnia. Aby przyzwyczaić nogi do marszu i ramiona do plecaków na metę pierwszego dnia zaplanowaliśmy oddalone o 18 kilometrów Rowy. Był to nieco ponury dzień z intensywnymi przelotnymi opadami od samego rana, które staraliśmy się przeczekać. Szczęśliwie, na trasie udało się nie zmoknąć, z każdą godziną niebo się rozjaśniało, a temperatura powietrza oscylująca wokół 20 stopni okazała się idealna do spaceru. Po drodze mijaliśmy malownicze klify w okolicach Orzechowa, a plaża miejscami bywała bardzo wąska. Z dwiema kilkunastominutowymi przerwami do Rowów dotarliśmy po nieco ponad 5 godzinach, a do zakwaterowania wybraliśmy pole kempingowe Słowińska Perła przy samej plaży, na którym bez problemu rozbiliśmy po raz pierwszy nasz nowo zakupiony namiot. Posileni bardzo smaczną i uczciwie wycenioną (nie zrujnowaliśmy portfela “paragonem grozy”) rybką w Smażalni Juliusz (nr 1 w Rowach wg Tripadvisor) pospacerowaliśmy jeszcze trochę po miejscowości i zwieńczyliśmy dzień podziwianiem przepięknego zachodu słońca. Pierwszy nocleg w namiocie nie należał do najspokojniejszych – przez większość nocy doświadczaliśmy solidnej ulewy oraz silnego wiatru i byliśmy pełni, jak się okazało niesłusznych, obaw o kondycję namiotu – ten spisał się doskonale i nawet kropla nie przedostała się do sypialni.

Wymarsz z Ustki
Wymarsz z Ustki
18.6 km

Dzień 2. Rowy – Smołdziński Las
Po zjedzeniu owsianki instant i wypiciu kawy z dripa zapakowaliśmy cały sprzęt, uzupełniliśmy nieco zapasy i wyruszyliśmy na drugi odcinek wędrówki. Tym razem wybór docelowego miejsca był mocno ograniczony – w zasadzie jedyną lokalizacją leżącą w naszym zasięgu i w miarę niedaleko oddaloną od wybrzeża było Czołpino/Smołdziński Las, potem już tylko Łeba za kolejnych 27km… Tego dnia wiatr był znacznie silniejszy, choć na szczęście wiejący z zachodu przyjemnie nas popychając przy potężnym akompaniamencie głośno rozbijających się o brzeg fal. Nie żebyśmy narzekali na zbyt obfite towarzystwo dzień wcześniej, ale na tym fragmencie spotykaliśmy już naprawdę bardzo nielicznych plażowiczów, a najbardziej dziki odcinek plaży był dopiero przed nami! Krajobraz diametralnie się zmieniał – schodzące stromo klify ustąpiły miejsca niskim wydmom pokrytym charakterystycznymi kępami traw, które to z kolei znów od okolic Smołdzina stawały się gęsto zalesione. Zaskakujące tempo zmian w rzeźnie wybrzeża i tak było jednak niczym wobec dynamiki malowniczego pejzażu nad naszymi głowami – świecące słońce, błękit nieba i pędzące z przybierającym na sile wiatrem cumulusy w przeróżnych stadiach rozwoju – od lekkich postrzępionych obłoków przez chmurki bardziej gęste i wypiętrzone z wyraźniej zarysowaną zacienioną podstawą po złowieszczo nadciągające, głęboko granatowe chmury zwiastujące obfity deszcz. Z ciekawostek zoologicznych, po drodze mijaliśmy oznaczone miejsca lęgowe zagrożonych wyginięciem ptaków – Sieweczki obrożnej, a także spotkaliśmy wylegującego się na piasku padalca.
Do pięknej, szerokiej plaży w Czołpinie dotarliśmy w towarzystwie rozpoczynającego się deszczu ale silniejszy opad udało nam się przeczekać w barze Czerwona Szopa, z którego wyruszyliśmy w głąb lądu w poszukiwaniu noclegu. Urocze, kameralne i, jak się okazało, najtańsze na całym wyjeździe, pole namiotowe Rybaczówka znaleźliśmy w Smołdzińskim Lesie – polecamy! Podobnie rekomendacji możemy udzielić świetnej knajpie Bistro Przed Wydmą z bardzo dobrą, domową kuchnią.

Bar Czerwona Szopa, Czołpino
Plaża w Czołpinie
Pole namiotowe Rybaczówka, Smołdziński Las
16.6 km

Dzień 3. Smołdziński Las – Łeba
Ten dzień rozpoczął się dla nas wyjątkowo wcześnie. Przed nami był długi, 27 kilometrowy odcinek do Łeby wzdłuż Słowińskiego Parku Narodowego, pozbawiony na całej swej długości jakiejkolwiek infrastruktury. Sprawdziwszy prognozę pogody i mając przed sobą widmo ulewnych deszczy już od godziny 11 postanowiliśmy wyjść jak najwcześniej. Pobudka o 4:00, kawa, owsianka, szybkie spakowanie się i wymarsz o 4:50. Po około godzinie marszu przez las i odwiedzeniu latarni morskiej w Czołpinie udało nam się zameldować z powrotem na plaży przed godziną szóstą, która przywitała nas totalną pustką , ciszą spokojnego morza i widokiem obłoków rozświetlane pomarańczową łuną niedawno wzeszłego słońca. Pierwszy, oraz jak się okazało jedyny postój na uzupełnienie sił i kalorii zrobiliśmy około 7:30, jeszcze w pięknej słonecznej scenerii na potężnie szerokiej plaży o pustynno-trawiastym charakterze. Piętrzące się za naszymi plecami czarne chmury dogoniły nas po nieco ponad kolejnej godzinie marszu i raz mniejszy, raz większy deszcz towarzyszył nam już niemalże nieustannie aż do zejścia z plaży od Wydmy Łąckiej – najwyższego wzniesienia Słowińskiego PN. Na całym tym odcinku spotkaliśmy 1 (słownie: jedną) osobę, i co ciekawe był to mężczyzna prowadzący rower 🙂 Na ostatnich kilometrach przed Łebą pięknie się wypogodziło i słońce towarzyszyło nam niemalże do samego kempingu…. Niemalże, gdyż dosłownie 200 metrów od jego bramy, na zejściu z plaży niespodziewanie nadeszła potężna ulewa! Staliśmy ponad pół godziny po kostki w wodzie, pod parasolem, starając się chronić nasze plecaki. Zziębnięci i przemoknięci zaczęliśmy poszukiwania względnie suchego poletka na rozbicie namiotu, szczęśliwie leśny i mocno pagórkowaty charakter kempingu Przy Wydmie (świeżo odnowiony, nowe i czyste sanitariaty, naprawdę ciepła woda pod prysznicem (!) i położenie przy samej plaży – polecamy!) pozwolił nam na znalezienie pozbawionego kałuż poletka na jednej z pokrytych miękkim mchem górek. Z uwagi na wczesny wymarsz w Łebie byliśmy około 12:30, a w pełni “zakwaterowani” jeszcze przed 14, dlatego mieliśmy jeszcze dużo czasu na rozgrzewającą zupę w pobliskiej knajpie, spokojny spacer po kurorcie, zakupy i przygotowanie kolacji na jednorazowym grillu 🙂

Wczesne śniadanie, 4:30 🙂
5:50, Czołpino
Chmury nadciągają…
Z Wydmą Łącką
26 km

Dzień 4. Łeba – Lubiatowo
Kolejny dzień, tym razem pogodny i słoneczny, zaczęliśmy nieco później, dobrze się wysypiając i nieśpiesznie wyruszając w kierunku Lubiatowa. Przemaszerowaliśmy przez centrum Łeby na jej drugą stronę i przedarliśmy się przez liczne zasieki z parawanów. Przez resztę pięknego i zupełnie bezchmurnego dnia mijaliśmy kolejne zejścia na plażę z różnych, oddalonych o kilka kilometrów w głąb lądu miejscowości. To ten fragment wybrzeża, który jest uroczo pozbawiony jakichkolwiek kurortów w bezpośrednim sąsiedztwie plaży. Łatwo było odczuć przyjemnie nam znajomy, turystyczny i aktywny klimat wśród wypoczywających w ciszy plażowiczów, z których większość ze swoich miejsc noclegów nad morze docierała rowerami lub przynajmniej godzinnym marszem. Tuż przed zachodem słońca, po 23 kilometrach dotarliśmy na duże, leśne pole kempingowe Topaz na wysokości Lubiatowa. Tu również atmosfera była bardzo przyjazna i turystyczna, a wisienką na torcie była instytucja Pana Stopera – zatrudnionego człowieka, uzbrojonego w 4 ręczne stopery służące do odmierzania czasu korzystania w każdej z kabin prysznicowych. Płatne 1zł/min natryski z naszej perspektywy nie były jednak zupełnie pozbawione sensu – tego typu “zachęta” do sprawnej kąpieli gwarantowała dostępność ciepłej wody w bojlerze do samego zamknięcia pryszniców o godzinie 21.

Plaża w Łebie
23 km

Dzień 5. Lubiatowo – Karwia
Tym razem mieliśmy dość spory wybór na cel naszej wędrówki. W zależności od sił, chęci i pogody braliśmy pod uwagę trzy, niemal równo oddalone od siebie miejscowości – Białogórę (9km), Dębki (18km) i Karwię (27km). Warunki początkowo wydawały się znów świetne, aczkolwiek tym razem wiatr zmienił kierunek na wschodni dmuchając nam w twarz. Dodatkowym, nowym dla nas utrudnieniem był znacznie bardziej grząski grunt, podmywany przez falę i zmuszający nierzadko do ucieczek na głęboki, kopny piach. Pomimo tych niedogodności, robiąc sobie ponad półgodzinne przerwy na plażach obu mijanych kurortów dotarliśmy do Karwii, nieznaczne bijąc nasz rekord dziennego dystansu. Tym razem jednak z mocno zmęczonymi stopami, na których wsypujący się przez buty piach pozostawił liczne odciski i pęcherze. Sama Karwia, choć z ładną plażą i leśnym pasem wydmowym, okazała się stereotypowym bałtyckim koszmarkiem – jedna długa, wąska, dziurawa, brzydka i ciasna ulica, pełna zaparkowanych samochodów utrudniających przejście, wzdłuż której ciągnęły się odpustowe stragany, dmuchańce, kebaby i lody “włoskie” z automatu. No zdecydowanie nie nasz klimat 🙂 Trudy wędrówki wynagrodziliśmy sobie jednak całkiem niezłą kolacją w Złotej Rybce – raz jeszcze – paragonów grozy niezidentyfikowano 🙂 Kariwa to również pierwsze miejsce, w którym znalezienie miejsca na nasz mały namiot nie było tak oczywiste jak dotychczas. Po dotarciu na kemping Relaks, pani właścicielka mocno kręciła nosem robiąc nam wielką łaskę i podkreślając jak tu trudno znaleźć poletko na nasz mały namiot, choć widzieliśmy sporo wolnej przestrzeni…

Kutry na plaży w Dębkach
Karwia!
Karwia cd. …
27.5 km

Dzień 6. Karwia – Chłapowo
Po całkiem jeszcze pogodnym, choć mocno wietrznym, poranku, gdy tylko weszliśmy na plażę wiedzieliśmy już, że ten dzień nie będzie najprzyjemniejszym dniem wędrówki. Silny wiatr w twarz, potężne fale podmywające plażę, całkowite zachmurzenie i przelotne opady w połączeniu z obolałymi stopami dały dość jasny sygnał aby potraktować ten dzień nieco mniej ambitnie. Niemal cała dzisiejsza droga pozbawiona była przyjemnie twardego, ubitego i wilgotnego gruntu, a wszelkie próby rezygnacji z brnięcia w głębokim, luźnym piachu i podejścia bliżej brzegu kończyły się na ciągłym odskakiwaniu od coraz to dalej sięgających fal. Do pozytywów z kolei, możemy z pewnością zaliczyć zameldowanie się na najbardziej na północ wysuniętym punkcie Polski w Jastrzębiej Górze oraz możliwość podziwiania po drodze kitesurferów śmigających na wysoko piętrzących się falach. Później już tylko krótki odcinek betonowym chodnikiem przy pozbawionym plaży przylądku Rozewie, kilka kilometrów plażą do Chłapowa, w którym zaplanowaliśmy kolejny nocleg i wspięcie się stromymi schodami na majestatyczny klif, z którego rozpościerał się piękny widok . Jak się okazało, na wybranym przez nas kempingu Horyzont wymagana była rezerwacja, szczęśliwie udało się jednak znaleźć jedno z ostatnich miejsc na sąsiednim polu Lazurowym. Oba te miejsca znaczącą różniły się charakterem od dotychczas odwiedzanych przez nas kempingów – były to profesjonalne i duże przedsiębiorstwa, zatrudniające liczny personel, a sam teren ze szczegółowo wydzielonymi parcelami zaklasyfikowanymi do różnych kategorii cenowych, na których jak pod linijkę stały zaparkowane kampery i przyczepy, miał bogatą i pieczołowicie sprzątaną infrastrukturę. Była kuchnia – z palnikami, lodówką i czajnikami, WiFi (obowiązkowo płatne), czyściutkie sanitariaty, boisko do siatkówki oraz ławy i stoły. Charakter miejsca miał również odzwierciedlenie w cenie – zapłaciliśmy 78 zł, czyli dwukrotnie więcej od naszej dotychczasowej średniej. Po zakwaterowaniu wybraliśmy się na spacer po okolicy, która z racji bezpośredniego sąsiedztwa z Władysławowem miała też mocno komercyjny charakter. W przeciwieństwie do Karwii jednak, oprócz typowego kurortowego kiczu można było też spotkać tu foodtrucki, lody rzemieślnicze czy kawę speciality. Naszą kolację tym razem stanowiła selekcja ryb wędzonych – śledzie, łosoś, halibut oraz maślana – pyszności!

Karwia
Jastrzębia Góra, 54o50’N
Rozewie
Klif w Chłapowie
Chłapowo
Rybki 🙂
15.5 km

Dzień 7. Chłapowo – Chałupy
Sobotę zaczęliśmy standardowo od rzutu okiem w niebo oraz na prognozę pogody – zapowiada się piękny, słoneczny dzień! Nieco bardziej rozczarował nas rezultat obdzwonienia wszystkich kempingów na półwyspie helskim w okolicach Chałup i Kuźnicy – okazało się, że żadne z tego typu miejsc od co najmniej kilku lat nie przyjmuje namiotów… Przestrzeni na półwyspie jest niewiele, a bardziej uzasadnione ekonomicznie dla kempingów jest wynajmowanie wytyczonych miejsc z góry na kilka dni przyczepom i kamperom, bądź oferowanie klientom (głównie surferom) własnych stacjonarnych domków/przyczep. Najbliższe pole, na którym być może byśmy znaleźli nocleg było w Jastarni lub nawet Juracie… Jeszcze jeden rzut oka na prognozę pogody – jutro znów ma lać, a pojutrze z powrotem słońce. Popatrzyliśmy na siebie, a Paulina wypaliła: “To śpimy na plaży! Kiedy jak nie dzisiaj?!”. Faktycznie, po krótkiej dyskusji stwierdziliśmy, że nocleg w śpiworach na plaży w okolicach Chałup to najlepsze rozwiązanie, mając w perspektywie najcieplejszą i spokojną jak dotąd noc.
Wędrówkę rozpoczęliśmy od przedzierania się przez zasieki z parawanów na plaży w popularnym Władku… choć była dopiero 9-ta wybrzeże było już w większości zaanektowane przez gromady wczasowiczów, nie brakowało też brzuchatych wąsaczy rozkoszujących się bukietem kolejnego Żubra o poranku. To również Władysławowo wygrało w naszym osobistym rankingu na parawanową zagrodę roku – takiego metrażu nie powstydziłby się niejeden warszawski “mikroapartament” (zdjęcie poniżej) 🙂
Znów w promieniach słońca, cały ten dzień potraktowaliśmy mocno odpoczynkowo, polegując sobie po drodze na helskich plażach, kąpiąc się w morzu i popijając piwko. Po leniwie pokonywanych 12 kilometrach doszliśmy do centrum Chałup, gdzie mogliśmy podpatrywać dominującą tu społeczność surferską, a wieczór spędzić w pizzerii Stara Szkoła przy umilających nam czas dźwiękach gitary akustycznej i ukulele. Nocleg na plaży okazał się strzałem w dziesiątkę – usypianie we dwoje pod cudownie rozgwieżdżonym niebem przy akompaniamencie szumu fal było niezwykle romantycznym doświadczeniem… 🙂

Poranek na plaży we “Władku”
Parawanowa “zagroda” roku 😉
Plażing w Chałupach
12.5 km

Dzień 8. Chałupy – Jurata
To był bardzo wczesny poranek. Magiczny poranek. Gdy obudziliśmy się o 4:30, naszym oczom ukazał się przepiękny widok – niemal całe niebo spowite chmurami i nad samą linią wody, czerwona niczym płonąca lawa łuna nad mającym wzejść za kilka chwil słońcem. Sam wschód był zresztą równie widowiskowym spektaklem. Mając świadomość nadciągającego deszczu sprawnie spakowaliśmy śpiwory i ruszyliśmy w kierunku Juraty. Po paru minutach na twarzach poczuliśmy pierwsze krople. Mżawka szybko zamieniła się w bardziej solidny opad, w którym musieliśmy iść, mijając Kuźnicę, (a także napotkane na brzegu ciało martwej foki :(… ) aż do Jastarni, do której dotarliśmy około 9-tej. Zeszliśmy wówczas z plaży kierując się do centrum w poszukiwaniu oferty śniadaniowej. Wylądowaliśmy w Stacji Jastarnia – nowoczesnej knajpce o “miastowym” charakterze, zjedliśmy dobre śniadanie, zza chmur wyszło słońce, miło dogrzewając nas i susząc już całą drogę do Juraty, którą obraliśmy sobie za cel dzisiejszego marszu. Dla tych co nie byli, jest to z pewnością miejscowość wyróżniająca się nad polskim wybrzeżem swoją elegancją i szykiem. Dominują drogie apartamentowce i hotele, próżno szukać tu bieda-pensjonatów o popularnych nazwach typu “Villa Dajana”, nie problem również zjeść tu sushi czy podziwiać podjeżdżające pod Hotel Bryza Bentleye. Zatem jeśli jechać do Juraty to albo grubo, albo wcale… albo do jedynego w pobliżu centrum kempingu – Sosnowa Jurata, na którym i my rozstawiliśmy nasz namiot. Stosunkowo wysoka cena (bodajże 70zł) zupełnie nie miała odzwierciedlenia jednak w jakości oferowanych usług… Możemy zdecydowanie stwierdzić, że było to nasze najgorsze miejsce noclegowe. O ile fakt, że nie było wydzielonej przestrzeni na domki, przyczepy i namioty możemy zrozumieć i każdy rozbijał się jak chciał to ogólny brud, niesprzątane sanitariaty, w których już od godziny 15-tej nie było ciepłej wody i totalnie usyfiona “kuchnia” już mogłyby być otoczone większą troską. Być może źle trafiliśmy, ale atmosfera i towarzystwo też nie przypadło nam do gustu. Trochę głośnej, imprezowej młodzieży, sporo turystów zza wschodniej granicy puszczających rosyjskojęzyczny odpowiednik disco-polo, widzieliśmy też caravaning “na bogato” z kilkudziesięciu-calowym telewizorem rozstawionym w zewnętrznym namiocie ogrodowym przed przyczepą 🙂 A, i był to jedyny kemping , w którym nie widzieliśmy ani jednego pozostawionego w toalecie ładującego się telefonu (co było normą na dotychczasowych polach namiotowych). Podsumowując, zaryzykowalibyśmy stwierdzenie, że to miejsce w dużej mierze do klienteli nieco przypadkowej, aspirującej i bardzo chcącej być w Juracie nie wydając na to majątku, niekoniecznie obytej z niepisanymi kempingowymi zasadami, których doświadczaliśmy dotychczas.

Wschód słońca, 5:10
Martwa foka 🙁
“Typowa Jurata”
Molo w Juracie
20.6 km

Dzień 9. Jurata – Hel
Ostatni dzień marszruty – na celowniku Hel! Od pierwszego dnia naszej wędrówki zadawaliśmy sobie pytanie jak wielu jest takich szaleńców jak my, którzy zamiast leżeć plackiem na piasku pocą się i mokną na przemian żeby przemierzyć pieszo nieco dłuższy odcinek polskiego pięknego wybrzeża. Dzień w dzień wypatrywaliśmy bratnich duszy objuczonych plecakami, i nic. Nikogo. Ani jednej osoby. Aż do dziś, kiedy to mniej więcej w połowie drogi między Juratą a Helem spotkaliśmy się z idącą z naprzeciwka grupką kilku nastoletnich młodzieńców pod dowództwem opiekuna – seniora, na oko około 60-tki, z rozwianym, długim, siwiejącym włosem, ogorzałą twarzą i płóciennym plecakiem na stalowym stelażu. Zagadnąwszy oczywiście pierwszych nam podobnych, okazało się, że wędrują aż spod granicy z Rosją również do Ustki, z której my wyruszyliśmy, rozbijając się w mijanych po drodze lasach i plażach na dziko. Co więcej, ów lider wycieczki podzielił się z nami wzruszającym wyznaniem, że przemierza tę trasę po raz drugi, równo po 35 latach 🙂 Było to wspaniałe i inspirujące spotkanie, a jeżeli jakimkolwiek cudem ktokolwiek z tej ekipy to czyta, gorąco pozdrawiamy i gratulujemy!
To był ciepły, pogodny i spokojny dzień, z tylko jednym przelotnym i lekkim deszczem. Do Helu oddalonego od Juraty o 15 kilometrów dotarliśmy całkiem sprawnie, Pospacerowaliśmy trochę po mieście i udaliśmy się na kolację do naszego wielokrotnie już sprawdzonej, marynarskiej knajpy Kapitan Morgan. Usiedliśmy przy stoliku obok licznej i nie wylewającej za kołnierz ekipy, składającej się z trzech pokoleń biesiadników, a jak się i później okazało marynarzy. Zamówiliśmy turbota i dorsza, a jeden z naszych sąsiadów spontanicznie chwycił za gitarę i resztę tego ostatniego wieczora spędziliśmy sącząc kolejne piwka i z uśmiechami od ucha do ucha bujając się w rytm szantów i piosenek turystycznych 🙂 Nie martwiliśmy się tego dnia o warunki na kempingu, gdyż zapowiadała się ciepła i bezpieczna noc i z góry zaplanowaliśmy, że wędrówkę zwieńczymy ostatnim noclegiem, noclegiem na plaży.
Koniec!
A nie, jeszcze jedno – 10 sierpnia powitaliśmy odświeżającą kąpielą w morzu o 6 rano 🙂

Wyruszamy z Juraty na ostatni odcinek
Efekt optyczny zielonego koloru morza
Hel yeah, mamy to! 😀
Koniec!
Cypel helski
15.2 km