Przygotowani na opady śniegu i deszczu byliśmy przekonani, że odzież przeciwdeszczowa będzie niezbędna. Pogoda jednak znowu nas rozpieszcza 😉, szliśmy całą drogę z Namche Bazaar do Tengboche ubrani na lekko, a od połowy drogi nawet w krótkich rękawkach. Słońce miło muskało nasze twarze czasami wychodząc zza cienkiej warstwy warstwowych chmur. Z dnia na dzień doświadczamy coraz to większej euforii myśląc, że nie może być lepiej…otóż może! Dzisiaj Lhotse i królowa Mount Everest odsłoniły się w pełni. Na trasie nie mogliśmy powstrzymać się od robienia całej masy zdjęć. Dodatkowo krajobraz urozmaicały liczne kwitnące rododendrony! Po drodze przyłączył się do nas lokalny piesek, który nie opuszczał nas na krok dobrą połowę drogi 😀. Załapaliśmy się też na trening nepalskiej armii, która ma swoją bazę w Namche Bazaar. Większość trasy przebiegała płaskim, a nawet nieco opadającym profilem. Dopiero ostatnia 1/4 drogi dała nam nieco w kość przez strome podejście do Tengboche, ale spokojnie daliśmy radę bez większej zadyszki. Samo Tengboche to malutka wioska z zaledwie kilkoma lodżami, ale też okazałą świątynią. Cały czas dobrze znosimy zwiekszającą się wysokość.
Wyjście aklimatyzacyjne z Namche Bazaar do Hotelu Everest View 6 km
Przygotowani na fatalną pogodę od rana, zobaczywszy po przebudzeniu ku naszemu zdumieniu słońce, zaczęliśmy szybko się pakować by jak najszybciej zjeść śniadanie i wyruszyć na nasz przemarsz aklimatyzacyjny. Nie spodziewaliśmy się takich widoków! Najpierw w całej okazałości ukazał się już nam znany szczyt Thamserku oraz piękna panorama Namche. Potem było już tylko lepiej! Charakterystyczny stożek Ama Dablam wznoszący się na 6856 metrów oraz… może nie idealnie, ale widoczne w oddali Lhotse i Mount Everest 😮. Widok podziwialiśmy również ze znanego hotelu Everest View, do którego można się dostać także helikopterem, jeśli ktoś ma taką ochotę i odpowiednio przygotowany budżet 😁. Trasę udało nam się bardzo sprawnie pokonać (sporo przed czasem). Pomimo zwiększającej się wysokości czujemy się bardzo dobrze…miejmy nadzieję, że będzie tak dalej!
Trasa Phakding-Namche Bazaar 12 km
Dzień zaczęliśmy od szybkiego śniadania i o 7:30 byliśmy gotowi do wymarszu. Pogoda od rana była wymarzona! Dzięki dobrej widoczności pierwszy raz w życiu mieliśmy okazję zobaczyć sześciotysięczniki w pełnej krasie – jeden z nich to Thamserku (6608 m. n.p.m.). Przemieszczaliśmy się kilkukrotnie przez potężne mosty (największy z nich to Hillary Bridge zawieszony aż 125 metrów nad rzeką!). Przeszliśmy kolejno przez himalajskie wioski Benkar, następnie Monjo (gdzie była brama do Sagarmatha National Park) oraz przez Jorsale, ostatnią osadę gdzie można uzupełnić zapasy i posilić się przed dalszym marszem. Ostatni etap to strome podejście (500 metrów przewyższenia!). W zasadzie na ok. 10 minut przed osiągnięciem celu złapał nas deszcz, ale udało się nie przemoknąć 😀. Na miejscu w Namche Bazaar zakwaterowaliśmy się w przyzwoitej lodży Namaste. Odwiedziliśmy też kawiarnię Sherpa Barista ze świetnym klimatem i dobrą kawą. Jutro dzień aklimatyzacyjny!
Trasa Lukla-Phakding 8 km
Trochę nie wierzymy, że tu jesteśmy. Największym przeżyciem dzisiejszego dnia był przelot z Katmandu malutkim samolocikiem na kilka osób. Udało się też zaliczyć pierwszy most 😀 Wrażenie robią małe świątynie z modlitewnymi kołowrotkami. Udało się spróbować lokalnego piwa kraftowego. Zakwaterowaliśmy się w bardzo miłej chatce Green Village Guest House z ciepłą wodą i toaletą (normalną! “Western style”). Jutro kierunek Namche Bazaar!
Nepalską przygodę czas zacząć!
Zapraszamy na relacje live z naszego przemarszu na Mount Everest base camp! W miarę możliwości będziemy publikować skróty każdego dnia.
Do góry nogami, czyli Australia Zachodnia + odrobina Sydney
Czas i miejsce: 26.11-13.12.2019, Australia
Wpisem z Australii rozpoczynamy cykl wpisów z przeszłości (choć tym razem nie tak bardzo odległej…)!
Wyjazd do Australii przedstawimy w dwóch osobnych wpisach: tym, który właśnie czytacie – typowo turystycznym planem podróży oraz drugim, poświęconym refleksjom na temat kilkutygodniowego życia na co dzień w najbardziej odizolowanej metropolii na świecie – Perth.
A skąd w ogóle się w Australii znaleźliśmy i dlaczego Paulina mieszkała tam sama przez ponad dwa miesiące? No cóż, Antypody zawsze zajmowały jedno z topowych miejsc na naszej liście podróżniczych marzeń, natomiast możliwości zawodowe – a dokładniej projekt naukowo-badawczy Pauliny, o którym więcej można przeczytać tutaj, nieco przyspieszyły bieg wydarzeń i okres intensywnej pracy zwieńczony został, wspólnym już, urlopem pełnym zwiedzania.
Zapraszamy więc na relację z naszego eksplorowania mniej znanej części tego ogromnego kraju – stanu Zachodnia Australia, a także kilku dni w Sydney. Wyjazd przypadł na piękny czas w Australii, czyli naszą późną jesień, a tamtejszą późną wiosnę. Temperatury są wówczas jeszcze do wytrzymania (ok. 25-32 stopni), a roślinność w szczycie rozkwitu!
1. Perth
Zwiedzanie Zachodniej Australii rozpoczęliśmy w stolicy tego stanu – Perth. W trakcie wspólnie spędzonych tam czterech dni między innymi przechadzaliśmy się głównym deptakiem Murray Street, jedliśmy świeże ostrygi w Elizabeth Quay, odwiedziliśmy kangury na Heirisson Island, spacerowaliśmy po ogrodzie botanicznym King’s Park, plażowaliśmy nad brzegiem Oceanu Indyjskiego oraz wałęsaliśmy się po mieście tu i tam 😊. Udało nam się również spróbować kangurzego mięsa! Półkrwistego steka, wraz z burgerem z wołowiny Wagyu mieliśmy przyjemność zjeść w (chyba nieistniejącej już) restauracji Adelphi Grill. Mięso kangura było niezwykle ciekawe, delikatne, charakterystycznie żelaziste w smaku – przypominało nam nieco sarninę. Danie z kangura kosztowało 30-kilka dolarów australijskich, burger zaś 24 AUD.
2. Nambung NP, Yanchep NP, Mandurah – czyli dziwaczne słupy na żółtej pustyni, kangury i koale oraz dobry seafood w żeglarskiej marinie
Do dalszej eksploracji Australii Zachodniej potrzebowaliśmy samochodu, który wypożyczyliśmy w lokalnej firmie “nobirds”. Nie mieliśmy co prawda żadnych nietypowych sytuacji, ale biorąc pod uwagę cenę, dostępne ubezpieczenia oraz obsługę możemy polecić tę wypożyczalnię. Dość powiedzieć, że za wypożyczenie auta na 9 dni z pełnym ubezpieczeniem zapłaciliśmy nieco ponad 400AUD. Dla Kuby sporym przeżyciem po uruchomieniu silnika była konieczność błyskawicznego odnalezienia się w ruchu lewostronnym, i to od razu w centrum dużego miasta (na szczęście skrzynia biegów była automatyczna)😀. Opuściwszy Perth przejechaliśmy 200km na północ do niezwykle osobliwego miejsca – Pinnacle Dessert na terenie Parku Narodowego Nambung. Jest to fragment pustyni z piaskiem w kolorze kurkumy pełen charakterystycznych wapiennych “wieżyczek”, których geneza powstania nadal jest przedmiotem nierozstrzygniętej debaty naukowców. Najbardziej popularne hipotezy mówią, że są to ostańce krasowe, bądź pokryte morskimi minerałami pnie drzew zalanego niegdyś lasu. Co ciekawe, sporą część parku można zwiedzać podążając samochodem wytyczoną ścieżką nie wychodząc z pojazdu. Mimo pełnego słońca i doskwierającego upału postanowiliśmy jednak przespacerować się również na własną rękę po tym ciekawym terenie.
Nambung było najbardziej na północ oddalonym od Perth miejscem, które przyszło nam odwiedzić w Zachodniej Australii. Wracając stamtąd do Mandurah – uroczego nadmorskiego miasteczka, w którym mieliśmy nocleg, zatrzymaliśmy się po drodze w kolejnym tego dnia Parku Narodowym – Yanchep. Choć ochroną objęty jest tam teren rozlewisk i licznych jaskiń, to prawdziwym magnesem na odwiedzających (nie będziemy ukrywać, nas również) Yanchep są żyjące na terenie parku kangury oraz koale!
Do Mandurah dotarliśmy niedługo przed zmrokiem, mogąc przespacerować się wokół mariny pełnej restauracji i barów w blasku zachodzącego słońca 😊. W jednym z seafood barów nie odmówiliśmy sobie zaspokojenia głodu wielkim talerzem przeróżnych owoców morza z olbrzymią porcją frytek z batatów.
3. Yallingup – surferzy, plaża i chillout
Kolejny dzień, chyba najbardziej leniwy podczas całej wycieczki, rozpoczęliśmy od porannej wizyty na plaży, woda w morzu jednak nie zachęcała do kąpieli swoją temperaturą i dość szybko wyruszyliśmy w trasę do słynącego z ładnej plaży popularnej wśród surferów Yallingup. Spędziliśmy tu miło czas plażując, pływając i czekając na zachód słońca.
4. Winko, spacer w koronach eukaliptusów i skały-słonie
Tym razem czekała nas nieco dłuższa, bo przeszło 400 kilometrowa trasa do Albany. Po drodze mieliśmy jednak mnóstwo atrakcji. Najpierw udaliśmy się do świetnej winnicy Leeuwin Estate, gdzie w cenie zaledwie 25 AUD/os zwiedziliśmy z przewodnikiem cały teren, poznaliśmy szczegółowo proces produkcji win, a cała wycieczka zwieńczona była hojną degustacją doskonałych win – miłośnikom wina szczerze polecamy. Z racji wyższych niż w Polsce dopuszczalnych limitów alkoholu dla kierowców Kuba mógł skosztować po łyczku każdego z win, a Paulina wierna podejściu “zero-waste” kolejne godziny jazdy smacznie przespała 😉. Następnym przystankiem była wizyta w Parku Narodowym Walpole-Nornalup, którego główną atrakcją jest spacer stalową kładką zawieszoną 40 metrów nad ziemią pomiędzy wysokimi na 50 metrów, największymi i endemicznymi dla tej części Australii, eukaliptusami red tingle (Valley of the Giants Tree Top Walk, wstęp około 20 AUD). Ostatnim przed Albany przystankiem było przepiękne wybrzeże okolic miejscowości Denmark na terenie Parku Narodowego William Bay. Plaża Greens Pool z cudownie krystalicznie czystą wodą oraz sąsiadujące z nim Elephant Rocks – niesamowite granitowe formacje skalne, jak nazwa wskazują mogące przypominać stado słoni, choć nam akurat jeszcze bardziej kojarzyły się ze znanymi pierniczkami “Katarzynkami” 😊. Do Albany dotarliśmy już po zmroku, knajpy były już zamknięte, a na kolację pozostały nam zupki instant…
5. Albany i Park Narodowy Torndirrup
Rankiem wybraliśmy się na zwiedzanie okolic Albany – do Parku Narodowego Torndirrup. Nasz pierwszy punkt wycieczki to 40-metrowa pionowa, granitowa ściana klifu z tarasem widokowym The Gap, z której obserwowaliśmy widowiskowo rozbijające się o skałę potężne fale. Tuż obok znajduje się druga atrakcja – naturalnie utworzony poprzez erozyjne działanie fal morskich (abrazję #pdk) granitowy most. Pozostając w tematach geologicznych, to właśnie tu mogliśmy (odrobinę tylko naciągając prawdę…) powiedzieć sobie, że nasze stopy stanęły na wszystkich siedmiu kontynentach! Skały tworzące tę część wybrzeża pochodzą bowiem z mającej miejsce przeszło miliard lat kolizji płyty australijskiej z płytą antarktyczną.
Następnie podjechaliśmy do kawiarni przy dawnej przystani wielorybników – jedną z głównych gałęzi gospodarki Albany był niegdyś właśnie połów i przetwórstwo przypływających na okoliczne wody wielorybów. Procederu definitywnie zaprzestano w 1978 roku, obecnie znajduje się tu ponoć bardzo interesujące muzeum, na którego zwiedzanie niestety zabrakło nam czasu. Spod muzeum rozpoczęliśmy wędrówkę grzbietem półwyspu Flinders z zamiarem dotarcia na cypel Bald Head. Krajobrazy były fantastyczne! Półwysep wdziera się malowniczo między dwie turkusowo-błękitne zatoki, a niski busz nie przysłania zbytnio widoku. Upał jednak zaczął doskwierać coraz mocniej, ale jeszcze bardziej we znaki wdawały się chmary… much! Nachalne “bush flies” co prawda nie gryzą, ale nie dają spokoju obsiadając twarze i próbując dostać się do oczu i ust – okropne! Mniej więcej w połowie drogi na cypel, na środku ścieżki naszym zmęczonym gorącem oczom ukazał się nagle niecodzienny obiekt, mogący przypominać zmiętą rurkę PCV lub… olbrzymią wysuszoną prezerwatywę… Zapoznawszy się jednak z charakterystycznym wzorem i rozmiarem szybko zdaliśmy sobie sprawę, że mamy do czynienia ze zrzuconą skórą węża, najprawdopodobniej silnie jadowitego australijskiego “brown snake’a”. Mocno już przegrzani, zmęczeni nieustanną walką z muchami i na dodatek nieco przestraszeni tym mało sympatycznym gadzim towarzystwem oraz świadomością, że jesteśmy jedynymi ludźmi na szlaku (co jest dość typowe w Australii), zrobiliśmy kilka zdjęć i zawróciliśmy. Tuż obok miejsca, gdzie zaparkowaliśmy auto, zajrzeliśmy jeszcze na zasłużony odpoczynek na jedną z okolicznych plaż. Zupełnie w ciemno udaliśmy się na przeuroczą, niewielką, przepięknie wciśniętą między granitowe klify i kompletnie bezludną Misery Beach. Orzeźwiająca kąpiel w błękitnej wodzie i chwila relaksu na niemalże białym, drobnym piasku były zdecydowanie tym czego potrzebowaliśmy na zwieńczenie wizyty w Parku Torndirrup!
Dzień zakończyliśmy w miasteczku Albany, w którym polecamy wychylenie kufla lokalnego piwa lub cydru w klimatycznym pubie mieszczącym się w hotelu Albany – najstarszym hotelu w Zachodniej Australii. Przespacerowaliśmy się jeszcze po niewielkim centrum, a bilans kaloryczny uzupełniliśmy pysznym fish & chips z popularnego w Australii mięsa rekiniego (gummy shark). Nasz nocleg w Mount Baker był oddalony o mniej niż godzinę drogi, było już po zmroku, gdy w pewnym momencie usłyszeliśmy dziwny odgłos drobnych uderzeń o karoserię pojazdu. Deszcz? Drobny grad? Otóż nic z tego – przejeżdżając wzdłuż buszu przedzieraliśmy się przez gigantyczne roje przelatujących much, które głośno rozbijały się o maskę, szybę i lusterka samochodu!
6. Góry! Stirling Range i szczyt Bluff Knoll
Tym razem porzuciliśmy nieco morskie krajobrazy na rzecz, rzadkich bądź co bądź na tym kontynencie, górskich klimatów, a dokładnie Parku Narodowego Stirling Range i zdobycie jego najwyższego szczytu Bluff Knoll o wysokości 1098 m. n. p. m., uznawanego za najwyższe wzniesienie Zachodniej Australii. Szlak o sumie podejść 650 metrów w obie strony liczy 6.5 kilometra, i choć nie posiada żadnych utrudnień to wysokie temperatury dają o sobie znać i można się solidnie spocić. O tym jak bardzo niecodzienne dla Australijczyków są wędrówki po górach przekonaliśmy się, gdy podczas śniadania przemiła właścicielka pensjonatu na naszą odpowiedź na pytanie o plany na ten dzień zareagowała z nieskrywaną matczyną troską przynajmniej tak, jakbyśmy szli na Mount Blanc i kazała nam zabrać niewyobrażalne ilości wody oraz meldować się telefonicznie 😊. Sama wędrówka, poza doskwierającym upałem, nie była wielkim wysokogórskim wyzwaniem, a możliwość obcowania tak blisko z buszem, przedziwnymi czasem gatunkami roślin, czy sporych rozmiarów jaszczurami, na znów kompletnie pustej ścieżce (jeden samochód na wielkim parkingu oprócz naszego i dwoje turystów napotkanych podczas ponad trzygodzinnego marszu) było świetnym spędzeniem czasu. Wisienką na torcie okazał się zapierający dech widok ze skalistego szczytu – rozpościerająca się na wszystkie strony panorama i bezkres zupełnie bezludnych, pozbawionych jakiejkolwiek infrastruktury poza samotnie wijącą się drogą był niesamowity!
Pozostała część dnia upłynęła nam głównie na 300-kilometrowym przejeździe do Hopetoun. Choć z pozoru nudny, był to jednak dla nas tranzyt. To na tym odcinku po raz pierwszy doświadczyliśmy budzącej pewien niepokój kompletnej pustki na prostej po horyzont drodze – przez blisko godzinę jazdy z prędkością około 100 km/h nie dostrzegliśmy ani jednego (!) pojazdu.
7. Fitzgerald River, czyli gór ciąg dalszy oraz wyprawa w głąb lądu – Wave Rock
Małe i bardzo spokojne miasteczko Hopetoun stanowiło dla nas jedynie bazę noclegową oraz wypadową do parku narodowego Fitzgerald River, znajdującego się tuż obok. Nie wiemy czy to specyficzny lokalny mikroklimat, wynikający z położenia jednocześnie nad wybrzeżem i u podnóża gór, czy po prostu nagła zmiana frontu, ale pogoda w Hopetoun była zupełnie inna niż gdziekolwiek indziej podczas całej naszej wycieczki. Niebo spowite było rozległymi chmurami, powietrze znacznie chłodniejsze i bardziej wilgotne, momentami nawet mżyło. Uroki Parku Fitzgerald River postanowiliśmy podziwiać z góry, wdrapując się na szczyt East Mount Barren. Bądźmy szczerzy, nie był to żaden wysokogórski wyczyn, ot niespełna godzinny spacerek na raptem trzystumetrowe wzniesienie. Szlak był jednak niezwykle ciekawy, wijąc się między fantastycznie poszarpanymi strzelistymi skałami i zachwycający licznie napotykanymi endemicznymi gatunkami flory. Wiele z nich wyglądało naprawdę zaskakująco! Dodatkową, drobną ciekawostką przy wejściu z parkingu na teren parku były… mechaniczne szczotki do butów! Miały one na celu usunięcie z obuwia ewentualnych zanieczyszczeń w formie nasion, pyłków czy też pasożytów mogących wpłynąć na chroniony, lokalny i unikalny ekosystem.
Wizyta w Fitzgerald stanowiła dla nas tymczasowe pożegnanie z wybrzeżem, a rześkie i wilgotne powietrze tym, za czym mogliśmy mocno zatęsknić wyruszając w outback, czyli australijski interior. Tak – kolejnych kilka godzin to podróż niemal w linii prostej na północ, w głąb gorącego australijskiego lądu, do jednego z najbardziej zadziwiających miejsc jakie widzieliśmy w życiu. Wave Rock w Hyden, granitowa formacja skalna o długości 100 metrów i wysokości 15, do złudzenia przypominająca morską falę zawdzięczając swój wygląd erozji wodnej i wietrznej. Od oceanu oddalona o 250 kilometrów, od jakiegokolwiek większego miasta – Perth o 300 kilometrów. Co ciekawe, ten cud natury do lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku znany był jedynie lokalnym plemionom Aborygenów. Dopiero fotografia wykonana przez Jamesa Hodgesa i opublikowana na łamach National Geographic w 1964 przyniosła rozgłos temu miejscu i zapoczątkowała zainteresowanie turystów.
Mieliśmy przyjemność podziwiać Wave Rock tuż przed zachodem słońca (a kolejnego ranka niedługo po jego wschodzie). Co ciekawe, po skale można swobodnie chodzić, a także wybrać się na spacer jej grzbietem. W pobliżu znajduje się również inna ciekawa skała – ziewający hipopotam 😊.
Tuż przy Wave Rock znajduje się spory ośrodek kempingowy, a rezerwacji można dokonywać również online więc ze znalezieniem noclegu nie mieliśmy problemu. Oferta gastronomiczna jest jednak nieco uboższa, dlatego świetnym rozwiązaniem może być przyrządzenie posiłku samodzielnie na jednym z stanowisk grillowych. Warto tutaj zauważyć, że tego typu publiczne barbeque są szalenie popularne w całej Australii. My również skorzystaliśmy z tego udogodnienia przygotowując sobie pysznego steka Porterhouse!
8. Outback + złoto = Kalgoorlie
Kolejny dzień spędziliśmy głównie na długiej podróży w głąb lądu do Kalgoorlie – ostatniego miasta Zachodniej Australii poprzedzającego bezkresne pustkowie. Powstałe na przełomie XIX i XX wieku na fali australijskiej gorączki złota nadal stanowi ważny ośrodek przemysłowy – do dziś funkcjonuje to “Super Pit”, największa odkrywkowa (!) kopalnia złota na półkuli południowej. Rocznie wydobywa się tu ponad 14 ton złota, a jeszcze dwadzieścia lat temu produkcja wynosiła nawet dwukrotnie więcej. Z uwagi na historię swojego powstania w początkowych latach populację miasta stanowili niemal wyłącznie silni i młodzi mężczyźni z klasy robotniczej o naturalnych potrzebach, Kalgoorlie szybko stało się więc zagłębiem nie tylko złota, ale i prostytucji. Z czasem górnicy zaczęli osiedlać się tu na stałe i zakładać rodziny, a najstarszy zawód świata został przeniesiony do dzielnicy “czerwonych latarni”. Choć jeszcze do niedawna Hay Street obfitowało w domy rozpusty, dziś niemal wszystkie umarły śmiercią naturalną przekształcając się w bary i hotele, a ostatni który przetrwał – Questa Casa, poza standardowym “serwisem” oferuje również możliwość zwiedzania. Niestety, nie udało nam się załapać na godziny otwarte dla ruchu turystycznego. Co do obecnej sytuacji mieszkanek tejże ulicy świadczących wiadome usługi polecamy artykuł.
Kalgoorlie przywitało nas trudnym do wytrzymania, przeszło 40-stopniowym upałem. Podczas naszego niespełna dwudniowego pobytu oprócz Hay Street, zwiedziliśmy też centrum miasta, udaliśmy się obowiązkowo na punkt widokowy Super Pit, a także zajrzeliśmy do dość kameralnego, ale nieszczególnie zachwycającego muzeum górnictwa złota.
Miasto trudno naszym zdaniem uznać za szczególnie piękne, trzeba jednak przyznać, że posiada swój unikalny klimat. Obecne są tu liczne nawiązania do lokalnego przemysłu i zasobów (takich jak choćby sklepy z ekwipunkiem dla amatorskiego poszukiwania złota), elementy dziewiętnastowiecznej architektury, potwornie suche i gorące powietrze. Stosunkowo duży odsetek mieszkańców stanowią tu Aborygeni (ponad 7%), którzy rzeczywiście byli bardziej widoczni niż innych odwiedzonych przez nas częściach Australii. Generalnie lokalna społeczność sprawiała wrażenie dość specyficznej – wydawała się być bardziej szorstka w obyciu i prosta niż na wybrzeżu, chętnie spędzająca wieczory oddając się nieskomplikowanym, barowym rozrywkom, co oczywiście miało swój urok. Sami chętnie dołączyliśmy do loterii Jackpot w pobliskim pubie przy granych “do kotleta” rytmach australijskiego country! Ten krótki pobyt w Kalgoorlie dał nam bardzo drobną namiastkę życia i zwyczajów prawdziwego outbacku, jakże innego od nadmorskich miast Australii, a do bólu brutalnie, czasem wręcz karykaturalnie przedstawionego w świetnym filmie z 1971 roku “Wake in Fright” (nominowany do Złotej Palmy w Cannes, gdzie został powtórnie zaprezentowany w 2009 roku), który polecamy miłośnikom klasycznego kina.
Czy było warto? Z racji tego, że podróżowaliśmy z Hyden, położonego niemal dokładnie w połowie drogi między Perth a Kalgoorlie to absolutnie nie żałujemy nadłożenia nieco drogi – z pewnością wizyta tam była ciekawym doświadczeniem. Ale musimy też szczerze przyznać, że jechać specjalnie z Perth 600 kilometrów w jedną stronę tylko po to, żeby odwiedzić Kalgoorlie raczej by nam się nie chciało.
11. Pożegnanie z Zachodem
Naszą Zachodnioaustralijską pętlę rozpoczęliśmy i zakończyliśmy w Perth. Przed wylotem do Nowej Południowej Walii zajrzeliśmy jeszcze do kurortowo-portowej miejscowości Fremantle, będącej dla Perth mniej więcej tym, czym Sopot jest dla Gdańska. W pogodne weekendy mieszkańcy stanowej stolicy chętnie i licznie przybywają tu odpocząć na plaży, odwiedzać liczne restauracje, imprezować czy też lansować się na bulwarach swoimi sportowymi, bądź zabytkowymi autami. A propos samochodów w Australii warto dodać, że popularne tutaj są auta lokalnej i mało znanej w Europie marki – Holden, wyróżniające się klasycznym podejściem do motoryzacji z potężnymi V8 pod maską i napędem na tył. Szczególnie nietypowym rodzajem nadwozia jest tutaj Ute – nisko zawieszony pickup o dynamicznej sylwetce stworzony z myślą o młodych klientach przewożących na pace swój sprzęt do surfingu. Obecnie Holden to firma należąca do koncernu General Motors, w dobie globalnej unifikacji zatracająca swój niepowtarzalny charakter, której samochody najnowszych generacji to praktycznie znane nam Ople z jedynie innym logo na masce.
Świeże, morskie przysmaki
12. Sydney i okolice
W Sydney spędziliśmy 4 dni, mając ogromną przyjemność goszczenia u naszej rodziny. Ciocia Ela zadbała o nasze podniebienia i pełne brzuchy, podczas gdy wujek Andrzej wcielił się doskonale w rolę pełnego wigoru, lokalnego przewodnika, za co im serdecznie dziękujemy! Dzięki nim oprócz centrum Sydney mieliśmy możliwość zwiedzenia wielu okolicznych atrakcji.
Nasz odbiór tych wszystkich wspaniałych miejsc był jednak zupełnie inny niż pokazywany jest zwykle na zdjęciach… Na początek grudnia 2019 na wschodzie kraju przypadł bowiem czas szczególny – okres jednych z największych odnotowanych w historii Australii pożarów buszu, które dotknęły obszaru 30 milionów hektarów. Każdy z tych zaledwie kilku dni rozpoczynał się od słuchania wiadomości pogodowych i bieżącego dostosowywania planów do panujących warunków. Dość powiedzieć, że zwiedzanie Sydney chcieliśmy zacząć od centrum miasta, lecz okazało się, że widoczność jest tak fatalna, że gmach opery nie był widoczny z drugiego brzegu zatoki…
Wycieczkę rozpoczęliśmy zatem od Parku Narodowego Blue Mountains pełnego fantastycznych formacji skalnych wyłaniających się spośród gęstego lasu, który swoją nazwę zawdzięcza unikalnej błękitnej poświacie tworzonej przez unoszące się nad linią drzew opary olejków eukaliptusowych widocznej podczas ciepłych, słonecznych dni. Tego dnia niestety znacznie bardziej adekwatna nazwa brzmiałaby jednak “Smoky Mountains”. Przepięknie górujące nad otoczeniem strzeliste szczyty Trzech Sióstr były ledwo widoczne zza gęstej, szarej dymnej zasłony, a o widoku błękitnej poświaty w ogóle nie było mowy. Nawet nie bardzo dało się wybrać na jakikolwiek spacer widokowymi szlakami – powietrze było nieznośnie gryzące w gardło i uniemożliwiało jakąkolwiek odpowiedzialną i bezpieczną dla zdrowia aktywną turystykę. Do ciekawostek, które udało nam się jednak zobaczyć na pewno można zaliczyć bliskie spotkanie z paprocią drzewiasta – nietypowym gatunkiem rośliny, która jeszcze kilkadziesiąt lat temu uznawana była za od dawna wymarłą.
Odwiedziliśmy również Wollongong, miasto położone na południe od Sydney, wciśnięte między wzgórza Lllawara, a ocean. Gór widzieliśmy niestety tylko ledwo widoczny zarys, zameldowaliśmy się za to przy charakterystycznej latarni morskiej. Mieliśmy też okazję wykąpać się w wodach wpływającej do oceanu rzeki przy znanej plaży Wattamolla, a także doświadczyć “dymnego zaćmienia słońca” – niemal w środku dnia całe niebo było spowite tak gęstą warstwą dymu, że słońce stanowiło jedynie malutki, ciemnoczerwony punkcik.
Nazajutrz wiejący od zatoki wiatr przegnał nieco chmury dymu z Sydney kilka kilometrów w głąb lądu, co dało nam szanse na zobaczenie słynnej opery i mostu Harbour Bridge oraz pozwoliło na spacer po centrum największego miasta Australii. Sydney to, w przeciwieństwie do zacisznego Perth, tętniąca życiem kosmopolityczna metropolia, gdzie architektura doskonale łączy historię i nowoczesność. Bardziej widoczne są tu też historyczne nawiązania do Korony Brytyjskiej – liczne pomniki, czy też galerie handlowe z ponad stuletnią (!) historią, jak Victoria Building (1898) czy The Strand Arcade (1891).
Kolejnego dnia znów daliśmy się porwać naszym serdecznym gospodarzom na objazd samochodem po miejscach, gdzie znacznie trudniej byłoby się dostać samemu. Zaczęliśmy od historycznej plaży Brighton-Le-Sands, na której znajduje się pomnik upamiętniający pierwsze przybycie do australijskiego lądu Jamesa Cooka i jego załogi. Obecnie niemal bezpośrednio sąsiaduje z lotniskiem w Sydney, plażując można więc oglądać co rusz startujące bądź lądujące samoloty 😊. Poruszając się dalej na północ odwiedzaliśmy kolejne znane plaże, takie jak Malabar, Maroubra, Coogee, zaliczając też kultową Bondi – mekkę surferów, skate’ów, miłośników graffiti oraz obowiązkowy punkt do odhaczenia przez licznych turystów. Z pewnością panuje tu unikalna street-artowa atmosfera, ale jeśli mamy być szczerzy to naszym zdaniem Australia ma do zaoferowania wiele znacznie piękniejszych plaż… Następnie zameldowaliśmy się przy Macquarie Lighthouse – najstarszej australijskiej latarni morskiej działającej od 1818 roku, a wycieczkę wybrzeżem zwieńczyliśmy wspinając się na malownicze klify The Gap. Z pobliskiej przystani w Watson Bay przepłynęliśmy jeszcze tramwajem wodnym do Circular Quay skąd udaliśmy się na wieczorny spacer po centrum. Ciekawym doświadczeniem było obejrzenie gmachu opery od frontu. Ten, obok monumentalnego mostu Harbour Bridge, najbardziej emblematyczny dla Sydney budynek niemal zawsze przedstawiany jest na zdjęciach z profilu, która to perspektywa najpiękniej eksponuje jej awangardowe i ponadczasowe kształty. Od strony wejścia Opera House ukazuje się jednak jako trzy osobne konstrukcje na wspólnej podstawie.
Kilka słów na koniec
Trochę długi nam wyszedł ten wpis 🙂 Dla wytrwałych na zakończenie dodamy odrobinę informacji praktycznych oraz mapkę naszej trasy w Zachodniej Australii o łącznej długości ponad 2,500 kilometrów.
Noclegi i ceny – noclegów szukaliśmy, jak zwykle, szukając przyzwoitych warunków w zadowalającej cenie i odpowiedniej lokalizacji. Australia z pewnością nie należy do krajów tanich – z odpowiednim wyprzedzeniem powinno udać się znaleźć coś odrobinę taniej, ale zwykle kilka dolarów mniej oznaczało znacznie niższy standard. Poniżej lista miejsc w których się zatrzymaliśmy:
Mandurah: Atrium Hotel, dość spory hotel choć nadgryziony nieco zębem czasu ~140AUD
Yallingup: Seashells Yallingup, zdecydowanie najlepszy i najdroższy nocleg jaki mieliśmy, mocno ograniczony wybór w okolicy ~150AUD
Albany: Ace Accommodation, całkiem nowy i przyjemny motel, choć w mało interesującej lokalizacji z dala od centrum ~110 AUD
Mount Barker: Rayanne Homestead 101 Oatlands, uroczy rodzinny hotelik w niewielkiej miejscowości na północ od Albany ~95 AUD
Hopetoun: Hopetoun Motel & Chalet Village ~140 AUD
Hyden: Wave Rock Cabin, bardzo podstawowy domek kempingowy w wysokiej cenie, bardzo niewiele alternatyw, za to tuż przy Wave Rock. Rezerwacja przez AirBnb ~120 AUD
Kalgoorlie: Albion Hotel, podstawowy hotel, za to z dostępem do basenu ~90AUD
Wydaje się sporo? To spójrzcie jaki malutki kawałeczek tego kontynentu zjeździliśmy!
Dziękujemy za wytrwałość!
O blogu słów kilka…
Baardzo długo dojrzewaliśmy do założenia publicznego bloga. Sami do końca nie wiemy dlaczego. Tak jakoś wyszło. Nie oznacza to jednak, że nigdy nie chcieliśmy w jakiś sposób utrwalać naszych wojaży – wręcz przeciwnie! Podczas każdego wyjazdu sporządzaliśmy na bieżąco notatki, zapisywaliśmy wydatki, a po powrocie chętnie i szczegółowo opowiadaliśmy też o nich naszym bliskim. Można powiedzieć, że idea takiego bloga/pamiętnika/przechowalni wspomnień w naszych głowach kiełkowała od najbardziej zamierzchłych początków naszych wspólnego turystycznego życia i teraz powoli materializujemy jego powstawanie.
Z tego też powodu chcieliśmy zaznaczyć, że blog zawiera zarówno wpisy bieżące, sporządzane i publikowane kilka-kilkanaście dni po powrocie z danego miejsca, jak i cykl postów retrospektywnych – opisów podróży odbytych jakiś czas temu, ale według nas na tyle interesujących, że warto do nich wrócić i szerzej opowiedzieć.
Teraz w wolnych chwilach mozolnie, choć z wielką radością, wracamy do pieczołowicie sporządzanych zapisków i setek zdjęć, odgrzebujemy wyblakłe rachunki, przeglądamy na nowo mapy z przebytymi trasami, wertujemy zakupione i schowane na pamiątkę bilety. Tak, by na nowo odbyć sentymentalną podróż w głąb naszych wspomnień i móc odtworzyć jak najdokładniej bieg wydarzeń dzień po dniu, godzina po godzinie.
Waligóra i Chełmiec / 9-10.10.2021
Zapraszamy do lektury opisu naszej spontanicznej, dwudniowej, październikowej wędrówki szlakami gór Kamiennych i Wałbrzyskich połączonej ze zdobyciem dwóch kolejnych pieczątek do książeczki Zdobywców Korony Gór Polski – Waligóry oraz Chełmca.
Trekking rozpoczęliśmy o godzinie 15:00 szlakiem czerwonym spod dworca kolejowego w Jedlinie Zdrój, w jesiennej złotej aurze. Trasa od samego początku była bardzo urozmaicona, zaliczyliśmy kilka nieco stromszych podejść, malownicze leśne ścieżki, klimatyczny tunel kolejowy, ruiny zamku, czy widoki na pobliskie góry. Przy Skalnej Bramie odbiliśmy na szal żółty, którym po niespełna 2,5 godzinnym przemarszu, jeszcze w promieniach chylącego się ku zachodowi słońca, dotarliśmy do schroniska Andrzejówka położonego u stóp Waligóry – najwyższego szczytu Gór Kamiennych. Po szybkim rekonesansie dowiedzieliśmy się, że zapasy w kuchni są wystarczające na kolejnych parę godzin, postanowiliśmy zaatakować Waligórę jeszcze tego samego dnia. Pomimo mało imponującej wysokości 936 m. n.p.m. szczyt cechuje się dużą wybitnością i wyraźnie góruje nad otoczeniem. Samo podejście/zejście choć bardzo krótkie, okazało się naprawdę strome i wymagające! Miejscami trzeba było bardzo ostrożnie stawiać kroki na kamieniach i korzeniach przytrzymując się konarów.
Po zdobyciu kolejnego szczytu KGP, wygłodniali wróciliśmy do Andrzejówki, w gdzie zamówiliśmy gulasz, żeberko, smażony ser i piwka. Wszystko bardzo nam smakowało, a mimo sporej popularności miejsca ceny były rozsądne (25-29 zł dania, 8 zł piwo Opat z nalewaka). Ponieważ noc mieliśmy spędzić w namiocie, a noc zapowiadała się chłodna postanowiliśmy jak najdłużej posiedzieć w schronisku. Do 21.30 siedzieliśmy w pięknej klimatycznej sali z licznymi drzeworytami przy kolejnych porcjach grzanego wina słuchając dobrej muzyki i tocząc miłe rozmowy :). Niebo tej nocy to prawdziwe cudo, miliony gwiazd umilały nam powrót do namiotu. Rozgrzani ubraliśmy się ciepło, opatuliliśmy w śpiwory i poszliśmy spać.
Rano przywitał nas widok oszronionej trawy wokół namiotu – jak się okazało nad ranem temperatura spadła do -3 stopni Celsjusza! O dziwo nie przemarzliśmy i całkiem się wyspaliśmy. Zjedliśmy pysze śniadanie w schronisku i przed 9-tą rozpoczęliśmy dalszą wędrówkę – w kierunku Gór Wałbrzyskich.
Od schroniska rozchodzą się aż cztery szlaki, częściowo się pokrywające. Ich mnogość oraz nieco wytarte oznaczenia nie ułatwiają nawigacji i chwilę zajęło nam znalezienie zaplanowanej ścieżki – dotarcia do żółtego szlaku szlakiem zielonym, czyli z pominięciem ponownego wspinania się na Waligórę. Po niespełna pół godzinnym marszu dotarliśmy do całkiem ciekawych ruin zamku Radosno. W tym miejscu również warto dobrze rozglądać się za oznakowaniem szlaku żółtego, który odbija w lewo tuż przed samymi ruinami. Po chwili ścieżka schodzi stromo w dół – w okresie jesiennym potrafi być naprawdę ślisko!
Następnie już łagodnym zejściem docieramy do wsi Sokołowsko, skąd dalsza wędrówka na Chełmiec może przybierać kilka różnych wariantów. Zdecydowaliśmy się na łatwy i ładny krajobrazowo spacer niemal w prostej linii na północ: zielonym szlakiem w kierunku Unisławia Śląskiego, a następnie czarnym do Kuźnic Świdnickich, by pózniej odbić na zachód do zielonego szlaku prowadzącego do miejscowości Boguszów-Gorce. Ambitniejszy wariant może przebiegać przez szczyty Stożek (szlak żółty), Dzikowiec i Dzikowiec Mały (zielony), których efektowne formy (Stożek to naprawdę stożek!) my mogliśmy podziwiać z dołu.
Co ciekawe, ratusz w Boguszowie leżący na wysokości 592 m n.p.m. jest najwyżej położonym w Polsce zabytkowym ratuszem miejskim. Kolejny etap naszej wędrówki to dalsze podążanie szlakiem zielonym, łagodnie prowadzącym na szczyt Chełmca. Towarzyszyło nam tu wielu spacerowiczów, których przyciągnęło niedzielne, słoneczne popołudnie, a także ogniska z możliwością smażenia kiełbasek na szczycie. Sam wierzchołek jest zalesiony, ale dostępna bezpłatnie dla turystów wieża radiowa umożliwia zobaczenie panoramy Wałbrzycha i okolic.
Ostatni fragment to dwugodzinne zejście żółtym szlakiem do stacji kolejowej Wałbrzych Centrum, mijając po drodze Hałdę Wiesław, a następnie pięknie zrewitalizowane Centrum Nauki i Sztuki Stara Kopalnia. Z Wałbrzycha wróciliśmy pociągiem do Jedliny-Zdrój – miejsca rozpoczęcia naszej wędrówki.
Ta dwudniowa wycieczka była dla nas wspaniałą okazją do poznania gór nieco mniej znanych, ale bardzo urokliwych. Chełmiec to popularne miejsce weekendowych spacerów, natomiast Góry Kamienne zrobiły na nas duże wrażenie. Fantastyczne, niemal karykaturalnie łukowate zarysy szczytów przypominały dziecięce rysunki gór, a prawie puste leśne szlaki prowadziły przez liczne ruiny i ciekawe formacje skalne. Góry choć niewysokie, potrafią też zaskoczyć naprawdę stromymi i śliskimi fragmentami, a Andrzejówka to świetne miejsce na chwilę odpoczynku w klimatycznym domu o niemal stuletniej i ciekawej historii (https://www.andrzejowka.eu/home/o-andrzejowce).
Statystyki
Dzień 1: Jedlina-Waligóra-Andrzejówka
Dystans 10 km
Suma podejść: 740 m
Suma zejść: 500 m
Dzień 2: Andrzejówka – Sokołowsko – Kuźnice Świdnickie – Boguszów Gorce – Chełmiec – Wałbrzych
Dystans 26.7 km
Suma podejść: 790 m
Suma zejść: 1150 m
Dokładne trasy przejścia zarejestrowane nawigacją z zegarka w linkach poniżej: